Słoń

Słoń nie był tytułem powszechnie wyczekiwanym czy szeroko anonsowanym. A jednak jest to film, na który długo czekaliśmy, lecz najwyraźniej o tym zapomnieliśmy – być może czujność uśpiło zwątpienie, że takowy w końcu się zjawi. Debiutujący podczas wakacyjnych festiwali oraz w gdyńskim Konkursie Filmów Mikrobudżetowych, pełnometrażowy debiut Kamila Krawczyckiego dla wielu stanie się najważniejszym polskim filmem roku. Przywraca on bowiem wiarę, że inne polskie kino queerowe jest możliwe – afirmatywne, ale nie cukierkowe; o uczuciu, a nie o zakazanym uczuciu; o odkrywaniu siebie zamiast toczenia walki z samym sobą; bez martyrologii i pokutnego nastroju.

W rodzimym kinie LGBT+ znajdziemy kilka bardzo dobrych obrazów, od Płynących wieżowców (2013, T. Wasilewski) po zeszłoroczne Wszystkie nasze strachy (2021, Ł. Gutt, Ł. Ronduda) i Hiacynta (2021, P. Domalewski). Wszystkie jednak naznaczone są toksycznym, choć rzecz jasna niebezpodstawnym, defetyzmem, niejako celebrując nieheteronormatywny tragizm i ofiarność swoich bohaterów. Wprawdzie Nina (2018) Olgi Chajdas nieśmiało przebijała się przez ów schemat, oferując w finale nadzieję, to i tak dominował tam minorowy, opresyjny ton. Krawczycki podąża inną drogą. W Słoniu tożsamościowy wstyd i strach nie są dominantą. Ta nadrzędna idea ujawnia się wprost w najpiękniejszej i może najintymniejszej scenie filmu, gdy jeden z bohaterów, siedząc przy pianinie, wygrywa i wyśpiewuje drugiemu miłosną balladę: Przetańczyć z tobą chcę całą noc. Niech na nas gapią się, no i co? Już każdy o tym wie, że ty też kochasz mnie. Więc wszystkim na złość przetańczmy tę noc. Słowa kultowej, weselnej piosenki śpiewanej przez Annę Jantar, nabierają w tym kontekście nowego znaczenia, podobnie jak niegdyś queerowano Over the Rainbow.

Słoń w dużej mierze jest dość generyczną miłosną historią, ale opowiada o czymś więcej niż romans. Włącza w orbitę fabuły dorastanie do poważnych życiowych wyborów, a także wzajemną odpowiedzialność i jej granice w relacji dziecka z rodzicem. Życie około 20-letniego Bartka (Jan Hrynkiewicz), na którego barkach spoczywa prowadzenie gospodarstwa i opieka nad osowiałą matką (Ewa Skibińska), biegnie ustalonym tempem, wyznaczanym przez pracę, pasję do koni i marzenia o własnej stadninie. W podhalańskim miasteczku pojawia się jednak nieco starszy Dawid (Paweł Tomaszewski), wielkomiejski hipster, który przyjechał na pogrzeb niewidzianego od 10 lat ojca. Rodząca się między bohaterami romantyczna relacja zobrazowana została z ujmującym, czułym humorem, bez erotycznej pruderii, co rzadkie w polskim kinie queerowym. Mimo wyczuwalnej różnicy wieku i odmiennego bagażu życiowego chłopaków sprawia ona wrażenie równorzędnej i szczerej. Na jej drodze, zgodnie prawami ekranu staną rozmaite przeszkody, lecz stawka toczy się o coś więcej niż zakochanie – o bycie sobą na własnych zasadach, o to, że nie zawsze trzeba stawać w szranki z ciemiężycielami, dopasowywać się, ukrywać, przepraszać.

Twarzą tego przesłania staje się Jan Hrynkiewicz i jego bohater, Bartek. Młody aktor – którego chciałbym widzieć jako jedną z czołowych nadwiślańskich gwiazd nadchodzących lat – przekonująco ucieleśnia zarówno chłopięcość i czysty, młodzieńczy głód uczuć, jak i wewnętrzną dojrzałość i rozwagę.

Oglądając onia, przez sporą część seansu szkliły mi się oczy. Nie tylko z powodu wzruszenia ekranowymi wydarzeniami, ale i dumy (wręcz patriotycznej), że oglądam właśnie takie ojczyste kino – nawet jeśli, albo i zwłaszcza jeśli, mogę ów film łatwo odnieść do niedawnych zagranicznych tytułów opartych na podobnych schematach fabularnych, by wspomnieć choćby Tamte dni, tamte noce (2017, L. Guadagnino), Piękny kraj (2017, F. Lee) czy A potem tańczyliśmy (2019, L. Akin). Zapewne jednym z zarzutów stawianych Krawczyckiemu będzie przewidywalność i kliszowość.

Mam jednak przekonanie, że intencją reżysera nie była innowacja w zakresie języka filmowego. Melodramaty buduje się z klisz – kluczowe jest to, jak te znane wzorce realizują się w konkretnych kontekstach (klasowych, genderowych, rasowych). Mimo obyczajowych przemian zawsze istnieje przecież jakaś miłość jawiąca się jako transgresyjna, a kwestia uczuć w dużej mierze pozostaje tematem społecznym.

I choć Słoń proponuje nam jedno z najpiękniejszych zmysłowych, ale i niewinnych pierwszych zakochań w polskim kinie, nie pozostaje więźniem melodramatu. Ostatecznie wychodzi mu naprzeciw, stając się przede wszystkim opowieścią o dorastaniu i samopoznaniu. Nie o samoakceptacji – samopoznaniu. Być może wokół jest wiele do zrobienia, ale z protagonistą wszystko jest w porządku. On to wie i nikt nie musi go w tym utwierdzać. Dlatego też Słoń to właśnie  t e n  film.

 

Słoń

Polska 2022, 88’

reż. i scen. Kamil Krawczycki, zdj. Jakub Sztuk, muz. Jan Królikowski, prod. Tongariro Releasing, wyst. Jan Hrynkiewicz, Paweł Tomaszewski, Ewa Skibińska, Wiktoria Filus, Ewa Kolasińska

Komentuj