Nagroda Złotego Cyca. Kiepscy i humor polskich lat 90.

Jednym z pierwszym wielkich hitów programu Śmiechu warte – zwycięzcą nagrody miesiąca (50 mln starych złotych) oraz nagrody odcinka (kamera video, 10 milionów złotych i 50 litrów lodów), uporczywie powtarzanym, był filmik Kropidło. Oto fabuła tego hitu: ksiądz święci nowożeńców, na których lecą strugi wody, po czym przy kolejnej próbie połowa kropidła odpada i leci na koniec kościoła. Towarzyszy temu charakterystyczny efekt dźwiękowy: „plop”. Śmiechom nie ma końca, para ze Stargardu to niekwestionowani królowie Śmiechu warte i szczęśliwi milionerzy (w dzisiejszych warunkach, po denominacji, raczej tysiącerzy). Sam program, zapewne zrodzony na fali popularności niemieckiego Bitte lacheln, którego fragmenty emitowano w schyłkowym PRL w programie Bliżej świata (fragmenty hitów z satelity), opierał się na prostym pomyśle. Ponieważ coraz popularniejsze stawały się prywatne kamery video, zachęcano do nadsyłania krótkich filmików z zabawnymi scenami. Ich zabawność miała zwykle typowo slapstickową naturę i przypominała filmiki i zdjęcia tagowane później, już w czasach Internetu, jako „epic fail”. Szczególnie lubiane były niegroźne wypadki, poślizgnięcia na skórce od banana – dziadek tańczy i uderza się o mebel, ktoś płynie i zderza się z wkurzoną kaczką. Zrywanie boków animował Tadeusz Drozda, satyryk znany z telewizji. Ze swoim emploi spryciarza-hedonisty pasował do klimatu transformacyjnej Polski. Przypominał drobnego polonijnego biznesmena, któremu się powiodło. Wyczuł, że to, co będzie się podobało w nowych czasach, to żart epoki magnetowidów i satelity. Nie tylko kontynuacja klimatów ze schyłku PRL, które sam praktykował, czyli niezbyt śmiesznego humorku dookoła tematyki pieniądze–alkohol–golizna, ale także śmiech w stanie czystym: amatorskie home videos, a w nich najprostszy slapstick jak z kina niemego. Owszem, na ogół wiązał się ze śmiechem „z cudzego wypadku”, ale niezbyt złowrogo czy jadowicie; w końcu filmy powstawały na ogół w gronie „samych swoich” i bywało, że to sami nadsyłający byli ich bohaterami, jak zapewne w Kropidle.

 

Na dzień dobry przywołuję Tadeusza Drozdę i Śmiechu warte, żeby zarysować krajobraz humoru III RP. Komicy, którzy pierwsze kroki na scenie stawiali jeszcze w PRL, a w nowej Polsce wymyślali dla siebie nowe formuły. Rezygnacja – czy to z konieczności, czy z ulgą – z ezopowego języka i mrugania okiem do publiczności, wymuszanego przez cenzurę. Nowe aspiracyjne modele i nowy typ odbiorcy – konsument niewstydzący się swoich czysto rozrywkowych upodobań. Do tego komedie z importu oraz prywatne telewizje, imprezy i rynek kasetowy, a tam swoboda wypowiedzi – pod warunkiem, że się opłaca.

 

Tadeusz Drozda został gwiazdorem telewizji publicznej, ale wielu kabareciarzy i satyryków (w tym również rysownicy, choć to nieco inna bajka), którzy zaczynali zwykle jeszcze w latach 70., odnaleźli się pod szerokim parasolem roztaczanym przez mecenasów prywatnych. Zauważono zapotrzebowanie na rozrywkę, również kabaretową, czy komentarze do bieżących spraw w komediowym tonie, skierowaną do specyficznej i niemałej publiczności- rolników, ludzi pamiętających PRL, emerytów. Taki kabaret, z braku lepszego słowa – ludowy, w latach 90. opierał się na żartach z przerysowanych „typów ludzkich”, podobnych nieco do samej publiczności, a może raczej do umownego sąsiada przeciętnego widza. Wbrew pokusom, jakie mogą pojawić się przy przyjęciu socjologicznej, a dokładniej zorientowanej na tożsamości klasowej perspektywie badawczej, nie był to humor pejoratywnie naznaczający jakąś grupę społeczną, wychodzący od poczucia wyższości, tworzący negatywny stereotyp. Nie była to beka – ta rozwinęła się na dobre nieco później, wraz z presją na coraz bardziej agresywną komunikację w mediach i promocję poprzez prowokację i skandal. Raczej wykorzystywał istniejące już w popularnej tradycji stereotypy i chwyty, żeby kreować żarty „od swoich dla swoich”, w atmosferze familiarności. Śmieszyć miało to, co znane i opatrzone, ale też standardowe, znane od stuleci chwyty komiczne opisywane już przez J.S. Bystronia, czyli deformacja, przesada, wyolbrzymienie jakiejś cechy, maniery w mowie i zachowaniu, zwłaszcza z błędami. Do tego element „świata na opak”, karnawałowa mądrość głupców (chłop przebrany za babę!). Efektem był żart niezbyt wyszukany i zaskakujący, często również niespecjalnie śmieszny, ale napisany pod odbiorcę, który chce się śmiać z przejawów znanego sobie świata czy na znajomy sposób oswajać to, co nowe. Jak powiedziałaby Genowefa Pigwa, fikcyjna gospodyni z Kielecczyzny (prywatnie Bronisław Opałko) – „ło matko jedyno, co to się porobiło”, albo „łoj dana dana, marihuana”. Obok Pigwy podobne sceniczne persony stworzyli Stan Tutaj – przedstawiający się z początku jako „polski Benny Hill” parodysta z zakręconym wąsem, znany z dość topornych przeróbek znanych przebojów, czy Marek Górski, występujący jako Antoś Szprycha. Antoś śpiewał disco polo-kabaret o piwie, margarynie, kampaniach wyborczych czy wakacjach za granicą, a to wszystko w kostiumie stereotypowego rolnika w beretce i gumowcach, mieszkającego w archaicznej chacie.

 

Kabareciarze z telewizji i kaset, żeby dziwić się zjawiskom nowej Polski, używali prostych kostiumów jak z karnawałowego korowodu i przerysowanego (przestarzałego, wykrzywionego) obrazu znajomego świata. Byli parodystyczni w najprostszy możliwy sposób – nosili w latach 90. stroje ludowe czy posługiwali się mową stylizowaną na niezidentyfikowany dialekt wiejski, aby trochę jak kosmita Zulu Gula (alter ego Tadeusza Rossa) przyglądać się z daleka i komentować bieżące wydarzenia. Pomysły te wywodziły się z bardzo starych klisz komicznych, przeniesionych w nowe warunki telewizji komercyjnej.

Ta formuła pozwalała dotrzeć do szerokiej publiczności, ale nie tak masowej jak Śmiechu warte, komedie filmowe, seriale czy kabarety z telewizji publicznej, co sprawiło, że humor oparty na deformacji, przerysowaniu, wyolbrzymieniu, archaizacji itp. przestał być uniwersalnie czytelny.

„Swoi” śmiali się lub kiwali głową ze zrozumieniem, ale widz z zewnątrz, zwłaszcza krytyk, zaczął wręcz postrzegać taki kabaret jak kpinę ze wsi czy z seniorów (jako biednych i zacofanych). Nieporozumienia, często zresztą komiczne, płynące z tego rozdźwięku można obserwować do dzisiaj. Gdy przykładowo magazyn „Plus Minus” kilka lat temu opublikował artykuł-manifest, zgodnie z którym memowa figura Janusza Nosacza miała godzić w dobre imię polskiego obywatela, spotkał się on z gwałtownym protestem i śmiechem bardzo masowego odbiorcy. Przedstawiciele świata „zwykłych ludzi” (czyli nie pracownicy mediów, nie osoby publiczne i nie akademicy, w największym uproszczeniu) niemal pukali się w czoło, zgodnie uznając, że autor tekstu, Artur Bartkiewicz, po prostu nie zrozumiał konwencji żartu, usiłując udowodnić, że memy z nosaczami to przykład „stygmatyzacji grupy społecznej uznawanej za obcą na poziomie kulturowo-cywilizacyjnym”. Gdyby oglądał więcej starych programów Polsatu, wiedziałby, że Janusz Nosacz i jego cwaniactwo, skąpstwo i „kapuczyna” to sprawdzony i opatrzony humor w stylu „śmiejemy się trochę z siebie, ale najbardziej z sOMsiada”. Cierpliwe tłumaczenie tego autorowi przez ludzi, którzy mieli na co dzień coś wspólnego z uniwersum nosacza, a zapewne sami chodzili na zakupy do „oszołoma” i chwalili „dobre ciasto, takie nie za słodkie”, stało się samo w sobie sytuacją wybitnie komiczną. Bartkiewicz został kulturalnie, lecz mimo wszystko wyjaśniony. Trafnie, gdyż wystarczy rozejrzeć się po reklamach tworzonych dla małych firm przez ich własnych marketerów lub inne małe firmy, by przekonać się, jak często pojawiała się na nich popularna małpia facjata. „Halyna, dej 5 złoty, umyjemy passata, somsiad pomyśli, że mamy nowego”, zachęca do wizyty na stacji benzynowej. „O kurła Pjoter, patrz jak tanio” – to z kolei reklama dachówek, która wykonała pełne okrążenie i trafiła do popularnej memosfery jako przykład sprytnego marketingu. Nosaczowe cechy nie są chlubne i wytknięcie ich somsiadowi przynosi ulgę, ale niejedno z nas skrycie je w sobie pielęgnuje i nawet się z nich cieszy (kto nie bywa dumny z udanego „przycebulenia” na promocji w sklepie?).

Kadr z serialu Świat według Kiepskich, fot. materiały prasowe producenta ATM/Polsat

 

Kiepscy pojawili się w telewizji w czasie, gdy ci kabareciarze cieszyli się wciąż sporą popularnością, i ekipa filmowa pozornie korzystała z tych samych chwytów. Pozwalając sobie na chwilę spekulacji – gdybyśmy powierzchownie patrzyli na „Świat według Kiepskich”, albo przeczytali tylko pobieżne streszczenie serialu, pewnie łatwo byłoby odłożyć go na półkę obok nagrań Antosia Szprychy. Ferdek Kiepski, Antoś Szprycha – brzmi niemal jak somsiedzi. Tym bardziej, że przecież sitcom również należał do oferty Polsatu, czyli nadawcy Disco Relaxu, a w obsadzie znalazł się Bohdan Smoleń, wówczas znany z przebojów typu „Ani me, ani be, ani kukuryku”. Przewrotny charakter Kiepskich, którzy używali kostiumu nieskomplikowanego ludowego humorku jako kamuflażu, musiał być też zaskoczeniem wziąwszy pod uwagę wcześniejszy dorobek pomysłodawców – wrocławskich artystów z grupy Mader Faker Studio. Ich wcześniejsze skecze nie należały do wyrafinowanych – prawdę mówiąc na tym polu wygrywał z nimi nawet Stan Tutaj. Zaangażowanie obsady aktorskiej, scenarzystów, a nawet muzyków z innej bajki okazało się jednak uruchomić synergię, która przynajmniej przez pewien czas – zwłaszcza w epoce Okiła Khamidova i Piotra Ibrahima Kalwasa – dawała zaskakujące efekty.

 

Być może kluczem do powodzenia tego karkołomnego pomysłu stało się uruchomienie „drugiej nogi” polskiego humoru lat 90. Jeśli bowiem jedną jego stroną był slapstick w stylu „Kropidła”, śmianie się z własnego autostereotypu, proste przerysowania i zniekształcenia rzeczywistości, czyli domena telewizyjnego kabaretu, to rewers stanowiła, by posłużyć się określeniem stosowanym przez Rafała Księżyka na twórczego ducha epoki transformacji, „dzika rzecz”, czyli domena absurdu i nonsensu z korzeniami w kontrkulturze.

Gdy kręcono „Świat według Kiepskich”, zespół Big Cyc, odpowiedzialny za piosenkę z czołówki, był już wielką gwiazdą nurtu znanego jako rock jajcarski. Choć prezentowali się wówczas jak ożywiona wersja gazetek „Dobry Humor” Szczepana Sadurskiego, ale ich korzenie sięgały czystego absurdu i ducha kontestacji Pomarańczowej Alternatywy. Skiba i znany z Totartu Końjo występowali wieczorami w telewizji publicznej, prowadząc purnonsensowy, rockandrollowy program „Lalamido”. Decyzje programowe szefostwa ówczesnej telewizji trudno uzasadnić z czysto komercyjnego punktu widzenia, ale ich dziedzictwo okazało się długotrwałe. Polskie poczucie humoru stało się bowiem jednocześnie czułe i na discopolowy kabaret z „chłopem przebranym za babę”, i na absurdalną jazdę bez trzymanki, a nawet skłonne do łączenia jednego żywiołu z drugim.

Aktorzy serialu Świat według Kiepskich, fot. materiały prasowe producenta ATM/Polsat

 

Tak właśnie lubię interpretować fenomen Kiepskich: w sztafażu ludowego teatrzyku kryje się coś nieposkromionego i nieprzewidywalnego, co bawi swoim odklejeniem od rzeczywistości, jednocześnie pozostając zrozumiałe i zabawne dla odbiorcy, który woli dowcip bliższy swoich realiów. Bohaterowie to figury wyjęte ze znajomego, oswojonego świata – piwosz, cwaniak, babcia – ale w poszczególnych odcinkach przygody wykraczają daleko poza zwyczajny humor sytuacyjny czy oparty na prostych zniekształceniach rzeczywistości, chwilami wkraczając niemal w czwartą gęstość. Podsumowaniem niech będzie fakt, że o ile Śmiechu warte wygrało rozpadające się z dźwiękiem „plop” kropidło, to już w odcinku Kiepskich pt. Kocham kino nagrodę Złotego Cyca za najlepszy pomysł otrzymuje Walduś za scenariusz o treści:

„dwaj faceci kradną motor, jadą, jadą aż kończy im się benzyna i wpadają do morza”.

 

***

Tekst ukazał się pierwotnie w książce Nikt Nikomu Nie Tłumaczy. „Świat według Kiepskich” w kulturze. 

Szczegółowe informacje o publikacji można znaleźć na stronie:

NNNT

 

Artykuły tego samego autora

Komentuj