Kristen Stewart. Mistrzyni dyskomfortu
Wraz z rolą Belli Swan, narzeczonej wampira w "Sadze Zmierzch", Kristen Stewart stała się zarówno bożyszczem tłumów, jak i ofiarą zajadłej krytyki. Rozstanie z popularną serią i role w kolejnych filmach pozwoliły zweryfikować jej talent i predyspozycje. Dowiodły także celowości jej dystansu - celebrowania i prowokowania dyskomfortu po obu stronach ekranu.
Dzięki Belli Swan Kristen Stewart stała się najjaśniejszą gwiazdą trzeciego milenium, wyznaczając nowe standardy podboju Fabryki Snów. Od tej pory aktorskie sensacje kolejnych sezonów przykładano do stworzonego przez nią wzorca. Globalnej sławie towarzyszyła nie mniej rozległa krytyka (sześć nominacji do Złotych Malin i wygrana statuetka w roku 2013!). Przeciwnicy zarzucali jej brak aktorskiej ekspresji, wyrażając swoją dezaprobatę za pomocą ulubionych narzędzi milenialsów – internetowych memów à la efekt Kuleszowa, z nieruchomą twarzą aktorki opisaną za pomocą skrajnych stanów emocjonalnych. Nawet zawodowi krytycy, jakby zapominając o wcześniejszym dorobku Stewart, zaczęli zadawać pytanie: „Czy ona w ogóle potrafi grać?”.
Kristen zdradziło więc niejako jej własne ciało – podstawowy instrument aktora i główne oręże gwiazdy. Ciało, którego nie dawało się wpisać nie tyle w obowiązujące kanony piękna, ile w ramy somatycznych stereotypów. Idealne pod względem estetycznym, gubiło się w sferze przypisanych płciom zachowań, ruchów i gestów. Kanciaste, nieoswojone, z awersją do wdzięczenia się, zaprzeczające dychotomii tego, co męskie i żeńskie.
To niedopasowanie świetnie (choć niekoniecznie celowo) wykorzystał zresztą Woody Allen w Śmietance towarzyskiej (2016). Obsadzając Stewart w roli dziewczyny z prowincji, która kpiąc z hollywoodzkiego blichtru, jednocześnie ulega mu, zostając żoną wpływowego agenta gwiazd. I o ile świetnie sprawdza się jako ironiczna obserwatorka pięknych i bogatych, zasilając ich szeregi z miejsca traci na wiarygodności, kompletnie nie pasując ani do wieczorowych sukien i futrzanych etoli, ani do eleganckich lokali z ich czczą paplaniną.
Romans z wampirem
Paulina Kwiatkowska w inspirującej Somatografii (Kraków 2011) sugeruje, by przystępując do badań nad celuloidową cielesnością, dokonać rozróżnienia na aktora, postać i bohatera. I tak aktor to nie tylko osoba z krwi i kości, ale przede wszystkim pojęcie z poziomu prefilmowego, związane z właściwymi środkami ekspresji, relacją między poszczególnymi funkcjami na planie filmowym. Tym, co widać na ekranie, „tym, co uobecnia się w płaszczyźnie obrazu”, stanowiąc byt graficzny, jest postać filmowa. Dotykamy jej na poziomie analizy dzieła, a przechodząc ku interpretacji, mamy do czynienia z ostatnim wymiarem, perspektywą bohatera filmowego.
Z jednej strony, jak zauważa Maurice Merleau-Ponty, film „dysponuje wyłącznie ciałami z całą ich pojmowaną fenomenologicznie ekspresyjnością” (Somatografia, s. 33), z drugiej, jak dodaje Tadeusz Miczka, „ciało aktora przedstawione na ekranie dostarcza nam wiedzy na temat całości kultury jako dziedziny tworów o charakterze symbolicznym” (tamże, s. 39). Uwikłane jest bowiem w szereg społecznych zależności, co widać zwłaszcza na przykładzie fizyczności kobiecej. Tu projekt somatografii spotyka się z tradycją feministyczną. Już Laura Mulvey, Claire Johnston czy Molly Haskell w założycielskich dla tego paradygmatu tekstach pisały o zreifikowanej żeńskiej cielesności. Płeć piękna w przeciwieństwie do męskiej nie jest ekranowym ośrodkiem akcji, lecz przedmiotem kontemplacji, a jej ciało zostaje podporządkowane oku kamery, ujarzmione, sfetyszyzowane i/lub wykastrowane.
Cytowane filmoznawczynie budowały swoje koncepcje w odniesieniu do klasycznego kina hollywoodzkiego, opartego na stereotypach genderowych w znacznie większym stopniu niż kino współczesne. Wypracowało ono jednak pewne wzorce postrzegania, które nadal mogą stanowić punkt odniesienia zwłaszcza na przecięciu aktora i postaci filmowej, gdy weźmie się pod uwagę szerszy kontekst społeczny, chociażby system gwiazd. Kristen Stewart jest przykładem jednoczesnej beneficjentki i ofiary tego ostatniego. Wprawdzie zadebiutowała w wieku ośmiu lat w telewizyjnej Metamorfozie (1999, D. Dunham), a po raz pierwszy zwróciła na siebie uwagę (nominowana do Young Artist Award) w Azylu (2002, D. Fincher), gdzie zagrała u boku Jodie Foster, ale to późniejsza o sześć lat rola w Zmierzchu (2008, C. Hardwicke) miała wyznaczyć jej miejsce w show-biznesie. Miejsce na następne cztery lata i cztery kolejne odsłony sagi o miłości dziewczyny i wampira. Pozycję idolki nastolatek i najlepiej zarabiającej gwiazdy młodego pokolenia. Status przystępnej ślicznotki, patronki młodzieżowego blockbustera.
„– Spójrz tylko na mnie – powiedziałam niepotrzebnie, bo nie odrywał ode mnie wzroku. – Jestem zupełnie przeciętna, nijaka – no, chyba żeby wziąć pod uwagę to, że w kółko pakuję się w kłopoty i okropna ze mnie niezdara. A ty? – Machnęłam ręką w jego stronę. – Gdzie mi tam do ciebie? (…)
– Choć raz mi zaufaj. Jesteś absolutnym przeciwieństwem przeciętnej dziewczyny. – W jego oczach pojawiło się uznanie, które bardziej mnie zawstydziło, niż ucieszyło.”
Fragment powieściowego pierwowzoru Stephenie Meyer dowodzi, że komunikat płynący ze Zmierzchu był prosty.
Kristen jako jego główna bohaterka, Bella Swan, miała być szarą myszką niezdającą sobie sprawy z własnej atrakcyjności aż do momentu poznania właściwego mężczyzny, który jej to uświadomił. Jej cielesność, do tej pory skrywana przez nieśmiałość i warstwy odzieży typu uniseks, miała zaś pod wpływem męskiego spojrzenia stać się spektaklem.
Na Stewart czekała z kolei rola sekssymbolu nowej generacji – fetyszu w trampkach i obcisłych dżinsach. Nie wiem zresztą, czy „seks” jest tu najwłaściwszym słowem. Jak pisał Roger Ebert, Saga Zmierzch była pochwałą wstrzemięźliwości, metaforą trzymanego w ryzach nastoletniego pożądania. Symbol wampiryzmu jako nieokiełznanej seksualności w jednej chwili zmienił swoją wykładnię.
Bunt w domu lalek
Aktorska maniera Kristen – przez złośliwych definiowana jako brak talentu, a przez bardziej wyrozumiałych nazywana minimalizmem – jest swoistym pęknięciem w kontinuum aktora-postaci-bohatera.
Początkowo nieświadoma, wyrastająca z poczucia dyskomfortu, odzwierciedla sytuację, w której ciało realne buntuje się przed zamknięciem go w ekranowym stereotypie. O ile Bella w końcu przezwycięża swoją nijakość, stając się piękną kobietą, żoną i matką, o tyle odtwórczyni jej roli opiera się tej „naturalnej” metamorfozie. Ucieka w androginię (na co dzień nosi się po męsku, obcina włosy, żeby zerwać z żeńskimi standardami urody) i redefiniuje swoją seksualność (po romansie z Robertem Pattinsonem poznanym na planie Zmierzchu angażując się w homoseksualne związki).
Rola Belli Swan zapewniła Stewart nieśmiertelność, ale wymusiła też bolesny proces dojrzewania. Zmagając się z marketingowymi obowiązkami gwiazdy, szczególnie przykrymi dla introwertyczki, Kristen borykała się również z regułami, jakie show-biznes narzuca kobietom. „Najlepiej będzie zamknąć je w trzech słowach: przystępna, miła i nieskomplikowana” – wyznała w jednym z wywiadów. Dziś mówi: „Mam to w dupie” (albo dosadniej, znana jest bowiem z ostrego języka) i cieszy się statusem gwiazdy alternatywnej, czyli takiej, która nie robi sobie selfies i nie wrzuca ich na Instagram, budując swój image z tajemniczości i uroku łobuziary. Bliżej jej do gwiazd rocka niż do koleżanek po fachu. Pewnie dlatego przyjaźni się z Juliette Lewis i Patti Smith.
Zanim osiągnęła ten poziom luzu i stała się jego symbolem, była uosobieniem niezręczności. Mniej wymagających widzów zostawiając z poczuciem ekranowej fuszerki, bardziej dociekliwym pozwalając na somatograficzne refleksje. Drogę, którą przebyła, znaczą jej kolejne filmy. Stewart, nie rezygnując z udziału w hollywoodzkich widowiskach (Królewna Śnieżka i Łowca [2012, R. Sanders]), rozszerzyła swój repertuar o kino europejskie i spod znaku indie. Wprawdzie pytana o zawodową strategię, z właściwą sobie szczerością odpowiada, że wygrywa tylko takie castingi. To kokieteria, trudno bowiem uwierzyć, żeby Woody Allen czy Olivier Assayas (Sils Maria, 2014) wybierali współpracowników w drodze demokratycznych przesłuchań.
Z roli na rolę w Kristen Stewart coraz mniej gwiazdy, a więcej aktorki. Jej kolejne „pozmierzchowe” kreacje działają jak detoks, pożegnanie z image’em narzeczonej wampira i maskotki tłumów. Zacznijmy od Mallory w Witamy u Rileyów (2010, J. Scott), nastoletniej striptizerki i prostytutki. Jej ciało, choć (a może właśnie dlatego że) jest dużo bardziej odsłonięte, dostarcza widzom o wiele mniej przyjemności. Z kilku powodów: ponieważ patrzącym jest niezainteresowany seksualnie mężczyzna; ponieważ ciało to – jak atrakcyjne by nie było – wpisane jest w przerysowany, skrajnie kiczowaty erotyczny entourage i ponieważ jest ciałem niedoskonałym. Siniaki, zadrapania, brudne włosy i brzydka cera nie tylko w przykry sposób odsłaniają kulisy seksualnej branży, ale i dekonstruują hollywoodzką magię. Mallory nigdy nie mogłaby być Bellą. Tak samo jak Joan (Jett) w The Runaways: Prawdziwej historii (2010, F. Sigismondi), ikona rockowego stylu życia i ruchu LGBT, czy Marylou, znacznie mniej (od Belli) powściągliwa erotycznie bohaterka W drodze (2012, W. Salles).
(Auto)refleksyjność
W procesie rozwoju ludzkiej tożsamości po okresie eksperymentów i buntu przychodzi samoświadomość. Korzystając z tej metafory, można stwierdzić, że Kristen Stewart wkroczyła właśnie w czas zawodowej dorosłości. W efektowny i wysoce autorefleksyjny sposób przywracając równowagę triady aktor-postać-bohater. W momencie pisania tego tekstu jej najdojrzalszym przedsięwzięciem i otwarciem nowego etapu w karierze jest Sils Maria Oliviera Assayasa.
Po pierwsze, dzięki roli Valentine, asystentki gwiazdy filmowej Marii Enders granej przez Juliette Binoche, Stewart odzyskała dobre imię wśród krytyków, i to przez aklamację. Wielu z nich posunęło się nawet do stwierdzenia, że przerosła odtwórczynię głównej roli. Bezdyskusyjność jej talentu przypieczętowała nagroda Cezara, nigdy wcześniej nieprzyznana amerykańskiej aktorce. Po drugie, przejęła kontrolę nad swoją ekranową cielesnością, równoważąc ją intelektualnym dystansem. Po trzecie zaś, stworzyła bohaterkę „autobiograficzną” – rewers samej siebie.
„Uwielbiam ją. Nie jest święta jak reszta gwiazd. Jest na tyle odważna, by być sobą” – mówi bohaterka Stewart o Jo-Ann Ellis, popkulturowej gwiazdce, która ma dołączyć do obsady ambitnego spektaklu teatralnego z Marią. „Gdy się ją ogląda w takim filmie, nie czuje się… nie czuje się dystansu” – dodaje.
Kristen Stewart miała pierwotnie zagrać właśnie Jo-Ann, której biografia jest poniekąd odbiciem jej własnej historii. Wybrała jednak rolę Valentine, przenikliwej obrończyni popkultury, jednoosobowego chóru greckiego, która komentuje przebieg typowej nastoletniej kariery i podważa hollywoodzkie stereotypy. Czyżby chwaląc początkującą gwiazdkę hitu science fiction za to, że z prawdziwym zaangażowaniem eksploruje swoją, pozornie powierzchowną bohaterkę, próbowała zrehabilitować samą siebie?
Komentuj