Tajemnice Silver Lake

W filmie Edgara Wrighta Scott Pilgrim kontra świat (2010) tytułowy bohater był milenialsowym obibokiem, który doznawał popkulturowego spełnienia. Przyłożony do rzeczywistości język popu był dla niego jak solucja do gry wideo: podpowiadał, jak pokonać przeszkody, zdobyć dziewczynę marzeń i „wygrać” życie. Nieprzypadkowo równie ważny co tekst – opowieść o perypetiach romantycznego slackera – był więc metatekst: cudzysłowy, remiksy, cytaty (ot, choćby koszulka z logo zespołu The Smashing Pumpkins).

W filmie Edgara Wrighta Scott Pilgrim kontra świat (2010) tytułowy bohater był milenialsowym obibokiem, który doznawał popkulturowego spełnienia. Przyłożony do rzeczywistości język popu był dla niego jak solucja do gry wideo: podpowiadał, jak pokonać przeszkody, zdobyć dziewczynę marzeń i „wygrać” życie. Nieprzypadkowo równie ważny co tekst – opowieść o perypetiach romantycznego slackera – był więc metatekst: cudzysłowy, remiksy, cytaty (ot, choćby koszulka z logo zespołu The Smashing Pumpkins).

Bohater Tajemnic Silver Lake to podobny do Pilgrima hipster/slacker. Nad łóżkiem ma plakat innej legendy rocka lat 90. (Nirvany), też goni za dziewczyną marzeń i jest równie biegły w języku popu. A jednak film Davida Roberta Mitchella to raczej „anty-Pilgrim”.

Zamiast spełnienia panuje tu wieczny niedosyt: „kondycja” postmodernistyczna objawia się w potocznym anglojęzycznym sensie słowa condition: jako choroba.

Oczywiście przywołując Scotta Pilgrima, wpadam w zastawioną przez Mitchella pułapkę. Łatwo bowiem obejrzeć Tajemnice Silver Lake jako błyskotkę, filmową maszynkę do łechtania ego – tyleż reżyserskiego, co widzowskiego. Reżyser zaprasza nas przecież do zabawy w „rozpoznaj nawiązanie”: podążający za zaginioną w tajemniczych okolicznościach sąsiadką Sam (Andrew Garfield) wikła się w intrygę garściami czerpiącą z kryminału noir, komiksów Daniela Clowesa, powieści Thomasa Pynchona. Podobne nawiązania można wyliczać w nieskończoność, wspinając się na wyżyny erudycji.

Znamy to: już w horrorze Coś za mną chodzi (2014) Mitchell wymuszał na widzu podobny rodzaj nadaktywności. Jego powolne jazdy kamery prowokowały nas do nerwowego przeczesywania każdego zakamarka kadru w poszukiwaniu czyhającego gdzieś zagrożenia. Tajemnice Silver Lake działają podobnie: reżyser mami nas perspektywą ukrytego znaczenia i kusi, by go poszukać, by zidentyfikować, jakiż to cytat akurat „za nami chodzi”. Sprawdzający kolejne teorie spiskowe bohater daje nam przykład – kamera daje nam bodziec. Powracają tu długie ujęcia z poprzedniego filmu Mitchella: powolne jazdy i transfokacje, które wręcz wydają się mówić: „wytęż wzrok, przyjrzyj się”. Już pierwsze, co widzimy, to graffiti na sklepowej szybie – tyle że ukazane z wnętrza, w lustrzanym odbiciu, wstecz. Obiektyw powoli się wycofuje, a my stajemy przed interpretacyjną zagwozdką: czytać czy nie czytać?

W rezultacie to Pynchon wyrasta na najważniejszego z powyższej listy kulturowych krewnych reżysera. W powieściach 49 idzie pod młotek czy Wada ukryta bohater-„detektyw” zamiast rozwiązywać zagadkę tylko jeszcze bardziej ją wikła.

Mitchell – wzorem pisarza – ukręca z intrygi stryczek dla poznawczego optymizmu. Obraca naszą ciekawość przeciwko nam, zamyka cudzysłów w cudzysłowie, pisze przypis do przypisu.

Ktoś powie, że niniejszym postmodernistyczny wąż – zgodnie z własną naturą – pożera własny ogon, a Mitchell wpada w zastawioną przez siebie pułapkę cytatologii. I ten ktoś będzie miał rację. Tylko że właśnie o to chodzi. Tak, mamy tu wszystkich „typowych podejrzanych”, z nostalgią i ironią na czele. Ale ton filmu jest raczej tonem bezsilności niż gloryfikacji.

Mitchell nieprzypadkowo organizuje swoją historię wokół popędu seksualnego. Grany przez Garfielda z ujmującą ślamazarnością Sam niby chce rozwikłać tytułową tajemnicę, przede wszystkim jednak chce… „zaliczyć”. Poszukując zaginionej sąsiadki, spotyka nowe potencjalne partnerki, lecz w toku filmu spółkuje jedynie z etatową „koleżanką od seksu”. Rozbudzone przez popkulturę libido nie może się więc zrealizować. Jakby w myśl teorii, że wszystkie piosenki pop są tak naprawdę piosenkami o miłości (albo o seksie), Tajemnice… obnażają chłopięcą twarz popkultury. Pokazują, że arsenałem kolejnych kompulsywnych hobby zawiaduje seksualna niedojrzałość.

Mitchell inscenizuje mokry sen wiecznego nastolatka (oczywiście płci męskiej), celowo rozmyty czasowo, rozgrywający się w dziwnym „nigdy”, jakby naraz w latach 70., 90. i współcześnie.

Czyli w klatce „wiecznego teraz”, gdzie ciągła pogoń za przyjemnością uniemożliwia doznanie owej przyjemności. Aż prosi się o puentę-parafrazę: popkultura jako źródło cierpień.

 

Tajemnice Silver Lake
Under the Silver Lake
USA 2018, 139’
reż. i scen. David Robert Mitchell, zdj. Mike Gioulakis, muz. Rich Vreeland, prod. Chris Bender, Michael De Luca, Adele Romanski, Jake Weiner, wyst. Andrew Garfield, Riley Keough, Topher Grace, Zosia Mamet, Jimmi Simpson
Artykuły tego samego autora

Komentuj