Animacja to mój dom. Wywiad z Michaelą Pavlatovą
„Stale muszę pracować nad sobą, swoją opinią, sprawdzać, czy jeśli to, co studenci prezentują, mi się nie podoba, to jest to błąd filmu czy może jednak mój. To jest dla mnie niezwykle ciekawe, ale jest to straszliwa praca” – z MICHAELĄ PAVLÁTOVĄ o byciu animatorką kiedyś i dziś, przemianach w animacji oraz pracy ze studentami rozmawia MARTA MACIEJEWSKA.Nominowana do Oscara czeska animatorka Michaela Pavlátová zostanie wyróżniona podczas tegorocznej odsłony Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Etiuda&Anima (22-27 października) nagrodą dla artysty łączącego pracę twórczą z działalnością pedagogiczną. W Krakowie zaprezentuje retrospektywę zarówno własnych filmów, jak i prac swoich uczniów. Zapraszamy do lektury wywiadu.
Marta Maciejewska: Czy pamięta pani pierwszy film animowany, który zrobił na pani wrażenie?
Michaela Pavlátová: Pamiętam jedynie, że filmy animowane zawsze były szczególną częścią mojego dziecięcego życia, ponieważ oglądałam je jako wieczorynki. Właściwie to nie chciałam studiować animacji, czy może nie był to mój główny plan. Dostałam się na studia do Katedry Filmu Animowanego w Akademii Sztuki, Architektury i Designu w Pradze, bo dowiedziałam się, że jest tam mniej chętnych niż na rysunek. Jak zawsze: rysunek, malarstwo – tam chcieli iść wszyscy – a na kierunkach bardziej specjalistycznych było więcej wolnych miejsc. To zatem przypadek.
W stronę radości animacji
Jak wyglądało studiowanie animacji?
Studiowałam w bardzo dobrym czasie. To brzmi absurdalnie, bo moje studia przypadły na okres komunizmu, jednak innego życia nie mieliśmy. Byliśmy świadomi wszystkich ograniczeń, ale też czas ten dawał nam większą swobodę, procesy polityczne już się skończyły. Nadzwyczajne były państwowe wytwórnie filmowe, a także wytwórnie krótkich filmów animowanych i dokumentalnych. I te krótkie filmy wyświetlano w kinie zawsze przed długim filmem. Kiedy więc kończyłam szkołę, wiedziałam, że mój film dyplomowy trafi do dystrybucji i będę kontynuować karierę – nie poznałam tej niepewności, która dzisiaj towarzyszy absolwentom animacji.
UMPRUM, gdzie studiowałam, była jedyną wyższą szkołą animacji w Pradze – wtedy w FAMU, gdzie obecnie uczę, nie wykładano animacji. Atelier Grafiki Filmowej i Telewizyjnej nie było więc szkołą filmową, lecz jednostką na akademii sztuki, bez współpracowników, montażowni, dźwiękowców – wszystko robiliśmy sami. Dodatkowo nie byliśmy przygotowywani do pracy jako reżyserzy, a jako artyści zajmujący się oprawą plastyczną, robiliśmy też tylko film dyplomowy. Warto dodać, że to czas przed komputerami – to o tyle istotne, że nie mieliśmy możliwości przetestowania swojej animacji. Coś się rysowało, nagrywało na trzydziestkę piątkę, wysyłało do laboratorium, a efekt oceniało dopiero na końcu. Był to zatem powolny proces, nie tak sprawny jak teraz, ale mocno wpływał na kreatywność.
W jaki sposób?
Już na początku pracy trzeba było sobie wszystko wyobrazić, mieć cały film w głowie, wszystkie ruchy, ich tempo, podjąć pewne decyzje. W trakcie robiło się storyboard, potem to animowało i ten film… był. Prawie nie robiło mu się oprawy. Zawsze mi przeszkadzało, że kreatywny moment jest wyłącznie na początku. Teraz, gdy mamy komputery i człowiek może sprawnie pracować sam w domu, ten proces kreatywny jest o wiele dłuższy i trwa przez całą produkcję filmu. Można coś wypróbować, bo wpadamy na inny pomysł, znowu wracamy na początek, dzielimy, montujemy… To mi się bardzo podoba i tego mi kiedyś strasznie brakowało.
Kiedy kończyłam szkołę, animacja jeszcze tak bardzo mnie nie angażowała – był to mozolny proces. Zwykle rysowaliśmy jakieś artystyczne projekty, a jeśli chcieliśmy coś animować, musieliśmy to pokazać pedagogowi, który przeważnie nie chciał nam nic zatwierdzić. Jednak któregoś razu Czechy odwiedził japoński reżyser i pedagog Nobuhiro Aihara. Znajomy tłumacz japońskiego nas sobie przedstawił. Aihara pokazywał swoje abstrakcyjne filmy, co było dla mnie objawieniem. W Czechach nie robiło się wtedy dużo animacji eksperymentalnej, dominowały filmy narracyjne. I nagle ten Aihara… Była to taka radość animacji, ogromna kreatywność i zabawa. Odkryłam, że film nie musi opowiadać historii jednej postaci, która gdzieś idzie i przeżywa jakieś przygody. Jest jeszcze coś: kiedy Aihara wyjeżdżał, podarował mi swoją kamerę Super 8 z podglądem. I nagle miałam w domu kamerę i mogłam w okamgnieniu coś animować, bez pytania pedagoga czy zatwierdzania przez kogoś.
Odkrycie, że mogę zrobić coś, co się porusza, to, że właśnie stworzyłam jakąś nową rzeczywistość sama, było dla mnie fascynujące. Dopiero to doświadczenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że chcę robić animacje.
Czy takim doświadczeniem było też zobaczenie swojej animacji po raz pierwszy w kinie?
Proces był powolny i musiałam na to długo czekać (inaczej niż obecnie, gdzie studenci mogą się dzielić efektami swojej pracy choćby w internecie), więc gdy doszło do projekcji – na festiwalu filmów w Czeskich Budziejowicach – było to niezwykle uroczyste. Odkryłam, że szalenie mi się podoba, gdy widzowie się śmieją i żywo reagują, bo kiedy pracowałam nad filmem, zawsze chciałam rozbawiać ludzi, zawsze chciałam robić coś śmiesznego, coś wesołego. I gdy dostrzegamy, że publiczność rzeczywiście tak reaguje, to jest niesamowite. W dodatku mój film dostał wyróżnienie. To było coś, bo w tamtym czasie w naszych krajach pracowało mnóstwo reżyserów animacji, takich jak Jan Švankmajer czy Jiří Brdečka, dobrych, bardzo szanowanych twórców – i nagle ja dostałam wyróżnienie. Chciałam tego doświadczać więcej, więcej, więcej i zawsze, i trwać w tym. To mnie niezwykle pobudzało.
Kobieta w świecie animacji
I rzeczywiście udało się pani kontynuować tę dobrą passę – pani film Słowa, słowa, słowa otrzymał nominację do Oscara. Było to w symbolicznym roku 1993, kiedy Czechy stały się niezależnym państwem. Czy wtedy zmieniła się pani praca albo podejście do niej?
Według mnie niepodległym państwem, jak wszystkie kraje wschodniej Europy, staliśmy się już w 1989 roku, ale rzeczywiście w 1993 kraj się podzielił na Czechy i Słowację. Oczywiście ta zmiana, ta nagła wolność – to były nierealistyczne, euforyczne lata. W dodatku państwowe wytwórnie od razu się nie zamknęły. Mam poczucie, że Krátký Film, gdzie pracowałam (to znaczy byłam wolnym strzelcem, ale oni produkowali moje filmy), tak funkcjonował aż do początku lat 90. Jednak cały ten system zaczął się zmieniać – już zwalniano większość osób, już się realizowało tylko zamówienia. Z filmu na film obserwowałam coraz większe zmiany. Nagle zostaliśmy osieroceni – animatorzy, reżyserzy, lalkarze, koloryści, konturzyści, operatorzy, technicy w laboratoriach filmowych, cała wielka siła czeskiej animacji… Państwowe wytwórnie zdecydowanie były nieekonomiczne, ale człowiek był pewny, że wszyscy tam kochają krótkie filmy i że wszyscy są fachowcami. I że byliśmy jak jedna wielka rodzina. W latach 90. ludzie potracili pracę, a gdy potem chciało się zrobić jakiś film, ciężko było dojść do tego, gdzie i z kim go robić. Została grupa samotników – Jiří Bárta, Pavel Koutský, ja i jeszcze parę innych osób.
Film Słowa, słowa, słowa był dla mnie oczywiście absolutnie przełomowy, otrzymał wiele nagród, nagle stałam się popularna w całych Czechach. Ale Oscary? Wcześniej w ogóle nie wiedziałam, że nagradzają nimi krótkie filmy ani że Krátký Film go zgłosił. Dowiedziałam się o tym, gdy babcia, z którą w tamtym czasie mieszkałam, słuchała w kuchni radia i nagle krzyknęła – kiedy przybiegłam, wskazywała na odbiornik i mówiła, że mój film został nominowany do Oscara, że to tam powiedzieli. Musiałyśmy czekać godzinę na następne wiadomości.
Było to jak… Wie pani, wszyscy jesteśmy świadomi, że nagrody i wyróżnienia są wielce subiektywną rzeczą, jednak bardzo pomagają w dalszej karierze. Ta nominacja do Oscara zostaje na zawsze.
Kiedy mówi się o historii czeskiej animacji, padają przede wszystkim nazwiska mężczyzn. O kobietach – podobnie jak w historii polskiej animacji – wspomina się rzadziej. Są oczywiście Pavlátová, Týrlová czy Pospíšilová, ale nie jest to duża grupa. Myśli pani, że widoczność kobiet w czeskiej animacji się zmienia?
Dawniej faktycznie było mało reżyserek, ale gdyby zajrzała pani do wytwórni, to, podobnie jak u Disneya, dominowały animatorki. W tych naszych wytwórniach było zawsze dużo kobiet, zaś obecnie już w całym czeskim kinie jest więcej kobiet, a w animacji zdecydowanie dominują. W szkołach uczą się w większości dziewczyny. Każdego roku przyjmujemy pięcioro kandydatów i już kilkakrotnie mieliśmy roczniki, gdzie nie było w ogóle mężczyzn. Myślę, że dobrze jest mieć mieszaną grupę ze względu na chemię w zespole, ale wiem, że nawet jeśli mamy już tych studentów-mężczyzn, to zupełnie nie ma znaczenia – liczy się kreatywność i autorskie pomysły. Jako reżyser, jako animator potrafisz sobie wyobrazić, że jesteś i kobietą, i mężczyzną, i pieskiem, i rybką, i kredką.
Twórcza pedagogika
Proszę powiedzieć trochę więcej o pracy ze studentami w Katedrze Animacji na FAMU, którą pani kieruje. Działacie bardziej zespołowo czy ważniejsza jest indywidualna wizja?
Na FAMU jest to zawsze praca zespołowa i dotyczy to także pedagogów. Roczniki są pięcioosobowe i w takich składach pracują. Później jest to prowadzenie projektu, studenci mogą wybrać, którego wykładowcę chcą jako opiekuna swojego filmu dyplomowego. Zarówno po licencjacie, jak i po magisterce robią jeden duży film. Radzę studentom, żeby nie wybierali jedynie ze względu na technikę, lecz wrażliwość. Jeśli chcą robić film lalkowy i opowiada on o uczuciach, to mogą iść z takim projektem do mnie. Jako wykładowcy mamy pewne doświadczenie, dzięki któremu widzimy, jak ten ich pomysł może działać w odbiorze. Oczywiście to fajnie, gdy widz interpretuje twoją pracę troszkę inaczej i znajduje dodatkowe sensy, ale ty chcesz się podzielić z nim swoją konkretną wizją. Nie chcesz, żeby w ogóle nie rozumiał filmu albo żeby stracił nim zainteresowanie – dlatego podpowiadamy, co można ulepszyć na poziomie dramaturgii.
Jednocześnie kiedy studenci konsultują się z pedagogami, ważne jest, żeby sobie nie dali namieszać w głowach – otrzymują od nas wskazówki, porady, ale nie pomysły. Bardzo ważne jest, by mieli wrażenie, że ten film jest ich, że im się nikt do tego nie wcina. Ja nigdy nie robię i nie chcę robić tak, żeby mnie naśladowali. Pamiętam, jak dużo czasu zajęło mi samej wyzwolenie się spod wpływu mojego pedagoga z UMPRUM, i jestem bardzo dumna z tego, że studenckie filmy z FAMU są tak różnorodne.
Moją kolejną ambicją jest to, żeby studenci kochali animację, żeby ją po prostu totalnie ubóstwiali, żeby to było ich życie. Według mnie jest to cudowne życie – możesz sobie pozwolić na robienie tego, co jest twoją pasją.
Jednocześnie mówię im, by za bardzo nie brali ze mnie przykładu, bo wiem, że w moim przypadku to już uzależnienie. Praca jest moim dzieckiem, stale w niej jestem, a kiedy na przykład przychodzą wakacje, kiedy muszę na coś czekać albo nie ma prądu i nie mogę pracować, kompletnie nie wiem, co mam robić! Jednocześnie animacja to mój dom. Gdy w życiu dzieją się różne złe rzeczy, my włazimy do tej pracy, pogrążamy się w niej i zupełnie zapominamy o świecie zewnętrznym – jesteśmy w świecie, który sami wytwarzamy. Staram się więc, żeby studenci widzieli, jaką mają wspaniałą szansę.
„Animacja to mój dom” – to naprawdę piękne słowa… Chciałabym zapytać jeszcze, jakie estetyczne czy tematyczne trendy są popularne wśród młodych czeskich animatorów. Co pani mówią? Co pani zdaniem jest dla nich ważne?
Myślę, że teraz właściwie nie da się mówić o czeskiej, słowackiej, polskiej, francuskiej animacji. Dziś wszystko jest już po prostu międzynarodowe. Studenci są nieustannie informowani, co się dzieje, w internecie widzą wszystko, są powiązani z ludźmi na całym świecie, nawet jeśli ich nie znają. Sądzę więc, że czescy młodzi animatorzy i animatorki mają takie same tematy jak polscy i jacykolwiek inni twórcy.
Jedyną rzeczą, którą widzę, jest w ostatnim czasie zanurzenie w siebie. Jest mnóstwo subiektywnych, osobistych filmów o tym, że autor (w większości autorka) jest wrażliwym człowiekiem, który jakoś reaguje na otoczenie. Często są to filmy o kruchych postaciach, które pokonują jakąś traumę albo depresję. Całkowicie rozumiem, że to przepracowują. Myślę, że to bardzo dobrze dzielić się osobistymi doświadczeniami, że jest to coś, co wychodzi bezpośrednio od nich. Jednocześnie nie chcę oglądać kolejnego filmu ze smutną osobą, której jest ciężko.
To brzmi jak całe polskie kino…
No tak. Człowiek chciałby zobaczyć, jak ten temat, że komuś jest smutno, został przepracowany inaczej. Albo żeby miał zaskakujące zakończenie. Albo żeby tam była jakaś energia, zabawa, bo wszyscy kochają się śmiać w kinie. Wszyscy kochają czuć jakąś ulgę. Nie mówię wcale, że wszystkie filmy mają być zabawne, że mają być komediami, ale widz jest wdzięczny, gdy może odpocząć, gdy się może zaśmiać albo gdy te trudne rzeczy przekazuje się z pewnym humorem, z jakiejś innej perspektywy. Takich filmów jest jednak mało.
A czy praca ze studentami wpływa na pani własną twórczość?
Absolutnie. Przede wszystkim ciągle zmusza mnie do tego, żeby się nad sobą zastanawiać, poddawać refleksji to, nad czym pracuję, zakładając studentów jako widzów. Dosyć często, gdy przygotowuję film, informuję ich o tym albo wręcz używam go jako pomocy na wykładach. Ktoś może się ze mnie śmiać i mówić: „Te twoje lekcje reżyserii to są lekcje na temat Michaela Pavlátová i jej filmy”. A ja odpowiadam: „A wiesz dlaczego? Dlatego, że jestem twórczynią”. Nie mówię studentom, że moja droga jest właściwa, ale przedstawiam ją jako przykład, na którym pokazuję im nawet to, co mi się nie udało albo gdzie podjęłam głupią decyzję. Pokazuję im proces pracy i wykorzystuję samą siebie jako pomoc dydaktyczną.
Gdy studiowałam, to wydawało mi się, że inni są starzy, lecz teraz jest to znacznie bardziej radykalne, w oczach młodych jestem już po prostu boomerką, niczego nie rozumiem, nie mogę nic powiedzieć… Ale to zmusza do autorefleksji. Jestem nauczycielką, mam dość długie doświadczenie i – jak mówiłam – już rozpoznaję, co jest dobre, a co kiepskie. Ale też mówię sobie: „Naprawdę? Naprawdę to rozpoznaję? Czy tylko wydaje mi się to głupie, a tak naprawdę jest świetne?”.
Pamiętam szok, kiedy byłam na festiwalu w Hollywood i jednym z filmów w konkursie był South Park. Patrzyliśmy na siebie i mówiliśmy, że komitet selekcyjny zwariował. Po chwili namysłu człowiek jednak zrozumiał, że jest to zamierzenie banalne, celowo zrealizowane prymitywnie i że właśnie te dialogi i humor są genialne. Tam się okazało, że musiałam pracować z czymś, do czego byłam przyzwyczajona, z jakimś sposobem myślenia – i zmienić go.
I teraz czuję to przy tych pracach studenckich czy w ogóle w sztuce współczesnej, gdzie często obowiązuje estetyka trash culture. Dzieła inspirowane choćby jakimiś brzydkimi grami komputerowymi – współcześni autorzy to powtarzają i tak jakby ironizują, ale równocześnie ikonizują. Po tym można też rozróżnić obecnie filmy z FAMU i UMPRUM, gdzie są bardziej otwarci na taką estetykę. Gdy nasi studenci chcą robić takie „niechlujne” filmy, staram się zrozumieć i dowiedzieć, czy ten film tego potrzebuje.
Stale muszę pracować nad sobą, swoją opinią, sprawdzać, czy jeśli to, co studenci prezentują, mi się nie podoba, to jest to błąd filmu czy może jednak mój. To jest dla mnie niezwykle ciekawe, ale to straszliwa praca – i nie zawsze się udaje.
Michaela Pavlátová – absolwentka Akademii Sztuk, Architektury i Designu w Pradze (1987). Jedna z najbardziej rozpoznawanych czeskich animatorek. Jest autorką zarówno filmów animowanych (m.in. Powtórka [1995], Karnawał zwierząt [2006], Tramwaj [2012]), jak i aktorskich (etiuda Miłość absolutna w filmie nowelowym Praskie opowieści [1999], Niewierne gry [2003] oraz Dzieci nocy [2008]). Rozpoznawalność przyniosła jej nominowana do Oscara krótkometrażowa animacja Słowa, słowa, słowa (1991). Jej twórczość była wielokrotnie doceniana w kraju i za granicą – jest zdobywczynią m.in. Złotego Niedźwiedzia (za Powtórkę) oraz Cezara (za pełnometrażowy film animowany Moje słońce Mad [2021]). Tematy często poruszane przez Pavlátovą to emocje, relacje międzyludzkie, płeć czy seksualność, o których autorka opowiada w żartobliwym, groteskowym tonie. Kieruje Katedrą Animacji na praskiej FAMU. Obecnie pracuje nad pełnometrażową animacją Nocny tramwaj, wesołą historią o starzeniu się.
Komentuj