Sergio Martino: różnorodność jest esencją kina
Jego filmografia obejmuje ponad 60 tytułów. Tworzył gialli, poliziotteschi, postapokaliptyczne science fiction, a nawet komedie. Filmy te nie zdobywały uznania krytyków, ale kochała je publiczność. O włoskim kinie gatunkowym, niestosownym zachowaniu dziennikarzy, docenieniu po latach i znajomości z Quentinem Tarantino opowiada nam SERGIO MARTINO.Rafał Christ: Powiązania Pańskiej rodziny z kinem sięgają niemalże czasów jego powstania…
Sergio Martino: Mój dziadek, Gennaro Righelli, był reżyserem. Jego kariera rozpoczęła się u zarania kinematografii w pionierskim niemym kinie na początku XX wieku. Miał wtedy 19 lat. Na kartach historii zapisał się tworząc pierwszy włoski film dźwiękowy. Moje dzieciństwo przypada na czasy II wojny światowej. Pamiętam, że nawet wtedy dziadek pracował w zawodzie.
Czasy pańskiego debiutu, czyli przełom lat 60. i 70., również były bardzo ciekawe.
Był to okres wielkich zmian zarówno w zachowaniu Włochów, ich zwyczajach, jak i ideach. To były lata boomu gospodarczego, ale również dramatycznych wydarzeń. Protesty młodzieży na początku lat 60. i wojna w Wietnamie skutecznie zmieniły obraz tych magicznych dekad. Ówczesna rzeczywistość mnie inspirowała, co widać w kilku moich gialli. Nigdy nie zapomnę, jak podczas zdjęć do jednego z filmów, których akcja rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych, miałem okazję zobaczyć start rakiety wysyłanej na Księżyc z Kennedy Space Center. Te doświadczenia wciąż żyją w mojej pamięci.
Wiele działo się również we włoskim kinie…
Chodzenie do kina było jednym z ulubionych zajęć mieszkańców Półwyspu Apenińskiego. Rodzima kinematografia prężnie się wtedy rozwijała. Przede wszystkim dlatego, że wzbudzała międzynarodowe zainteresowanie. Najpierw za sprawą epickich produkcji o starożytnym Rzymie i tamtejszej mitologii, czyli peplum, a potem spaghetti westernów, thrillerów i gialli. Fabuły były bardzo uniwersalne i zrozumiałe przez osoby z różnych krajów. Wspólnota Europejska już wtedy umożliwiała tworzenie koprodukcji, z czego bardzo chętnie korzystaliśmy. Pracowałem wtedy we Francji, Hiszpanii, Niemczech czy Anglii i wszędzie czułem się jak w domu.
W Pana filmach występowało mnóstwo gwiazd tamtego okresu. Mnie najbardziej interesuje współpraca z Mauriziem Merlim – twarzą poliziotteschi, który u Pana zagrał w spaghetti westernie Mannaja (1977). Czytałem, że był on dość wybuchową osobą, co było źródłem wielu problemów na planach filmowych.
W środowisku krążyły takie plotki na jego temat. Mówiono, że Maurizio może się zdenerwować i być trudnym współpracownikiem. Nam akurat udało się dogadać nawet w ciężkich sytuacjach. Film był kręcony w zimie w dość niskich temperaturach. Nie miał także problemów z realizacją takich scen jak walka w błocie. Inni aktorzy pewnie by się na to nie zgodzili, a Merli nie chciał dublera. Był szczęśliwy, że występuje w spaghetti westernie. Złożyliśmy sobie obietnicę, że jeszcze kiedyś spotkamy się na planie. Niestety, niespodziewanie zmarł.
W 1971 roku wychodzi Kobieta w jaszczurzej skórze Lucio Fulciego, a rok później Pańskie Wszystkie kolory ciemności, utrzymane w podobnym tonie. Niedługo po premierze Jeden na drugim (1969) Fulciego na ekranach kin pojawia się zbliżone tematycznie Ogon skorpiona (1971). To chyba nie przypadek…
Być może zabrzmi to niewiarygodnie, ale nigdy nie widziałem przytoczonych przez Pana filmów. Podobnie zresztą jak większości filmów gatunkowych moich kolegów po fachu z tamtych lat. Wyjątkiem jest Dario Argento. W jego fabułach z łatwością odnajdziemy te same składniki co w moich, szczególnie tych wyprodukowanych przez mojego brata Luciana Martina. On wyczuł, że thriller ma szansę wyjść poza dystrybucję krajową i zainteresować szerszą publiczność. Oczywiście chodziłem wtedy do kina – razem z żoną oglądaliśmy tak zwane kino artystyczne. Z tych seansów zawsze coś zostawało w mojej pamięci. Potem próbowałem to wykorzystać, realizując swoje filmy gatunkowe.
Za produkcję większości pańskich filmów odpowiadał wspomniany brat Luciano. Jakie są zalety i wady długiej współpracy z kimś tak bliskim?
Moje filmy nigdy nie przyniosły nikomu strat, więc nie miałbym raczej problemów ze znalezieniem innych producentów. Najwięcej zarobiłem właśnie na filmach, przy których nie współpracowałem z bratem. Wynikało to jednak z rodzaju podpisywanych umów. Rzadko kiedy mogłem przyjmować takie propozycje i to na pewno była wada. Za to bardzo łatwo było odmówić realizacji projektu, który mnie nie interesował, tłumacząc się zobowiązaniami wobec własnej wytwórni. Poza tym myślę, że praca z rodziną daje poczucie bezpieczeństwa i przynależności do wspólnoty. Z Lucianem byliśmy bardzo blisko. Wspieraliśmy się wzajemnie. Niczego więc nie żałuję.
Pana brat przez dekadę związany był z Edwigą Fenech, która nazywana jest Pańską muzą. Współpracowali Państwo przy 11 filmach, w których występowała nawet w ostrych scenach erotycznych…
Proszę mnie nie łączyć z tasiemcowymi produkcjami o pielęgniarkach wytwórni Devon i Dania. Włoscy krytycy od razu odkładali je na półkę kina klasy B.
W moich komediach nie ma wulgarnej erotyki. Tak samo w thrillerach. Często producenci i dystrybutorzy prosili mnie o podkręcenie pikanterii i nikt mnie nie ograniczał w tej kwestii. Nigdy nie podjąłbym się jednak realizacji filmu pornograficznego.
To, co robiłem, było bardzo od tego dalekie. Jeśli wykorzystywałem erotykę, to na zasadach zaczepki. Była ona źródłem humoru, a nie ekranowej perwersji. Owszem, czasami specjalnie unikałem subtelności i w moich fabułach nie brakuje nagości. W tamtych czasach wabikiem dla widzów było zakwalifikowanie danej produkcji do kategorii filmów dla dorosłych. Realizowaliśmy sceny bardziej odważne, ale tylko po to, aby zostały wycięte przez cenzurę. Komisja usuwała najostrzejsze fragmenty, zostawiając te właściwe, na których nam zależało. Dzięki temu filmy balansowały na granicy tego, co dozwolone. Co więcej, wyciętych scen nie wyrzucano do kosza. Zostawały kopie zawierające wszystko, co nakręciliśmy. Były one emitowane w nocnym paśmie telewizji, gdzie publiczność mogła je zobaczyć po raz pierwszy.
Przeglądając Pańską filmografię uderza przede wszystkim jej różnorodność. Jakiś gatunek szczególnie przypadł panu do gustu?
Nie byłem w stanie zajmować się tylko jednym gatunkiem, tak jak swego czasu robiło to wielu moich kolegów po fachu. Uważam różnorodność za esencję kina. Mam też wrażenie, że to ona jest odpowiedzialna za długość mojej kariery. Ocaliła też moją wyobraźnię przed śmiercią. Na pewno nie jest tak, że najbardziej lubię te moje najsłynniejsze, mroczne filmy jak Torso (1973). Miło wspominam na przykład sentymentalne komedie – Cieleśni kuzyni (1974) czy Piękne lato (1974). Jeśli miałbym wskazać ulubione produkcje z własnego dorobku, to chyba padłoby właśnie na nie.
No właśnie. Bardzo często utożsamiany jest Pan z gialli, a jednak w pańskiej filmografii nie ma ich tak wiele…
Z biegiem lat zauważyłem, że młodsze pokolenia zagranicznych krytyków łączą mnie przede wszystkim z gialli. Nie wiem czemu.
Może akurat te filmy były dostępne w telewizji. Może to była ich pierwsza styczność z moją twórczością. A może po prostu jest w nich coś najbardziej uniwersalnego, co przekłada się na międzynarodowe zainteresowanie. We Włoszech znany jestem z komedii. Jedna z najbardziej kultowych traktuje o ukochanym sporcie moich rodaków, czyli piłce nożnej (Trener piłki [1984] – przyp. red.). W moim kraju wszyscy znają i cytują ten film, a tak popularni piłkarze jak Gigi Buffon, Francesco Totti czy Alex del Piero wyznali mi, że często oglądali go przed ciężkimi meczami. Wystąpili nawet w sequelu z 2008 roku (Trener piłki 2 – przyp. red.)
Sytuacja włoskiego kina gatunkowego jest dzisiaj inna niż kilka dekad temu. Jego czasy świetności skończyły się wraz z latami 80. Co było tego powodem?
Wpłynęły na to konkretne czynniki. Nasze kino stanowiło realną alternatywę dla hollywoodzkich produkcji. Zagraniczni dystrybutorzy mogli mieć 5 włoskich filmów za cenę jednego „spektakularnego” i amerykańskiego. Zagraniczna publiczność bardzo lubiła nasze produkcje. Dla nich była to sprawdzona marka, wyróżniająca się innowacyjnością formalnych pomysłów. Niestety nie trwało to długo. Ostatnim filmem, jaki odniósł pokaźny międzynarodowy sukces, był mój 2019: Po upadku Nowego Jorku (1983). Pokazywano go w amerykańskich kinach i tamtejsi krytycy wieszali na nim psy, uznając efekty specjalne za nieporozumienie.
Upadek włoskiego kina gatunkowego zaczął się od szybkiego rozwoju amerykańskiej technologii. W latach 80. efekty komputerowe sprawiły, że nie mieliśmy szans z nimi konkurować.
Korzystaliśmy ze starszych technik. Włoska polityka nie tylko w przypadku kina, ale i technologii była krótkowzroczna. Nie mieliśmy dostępu do zaawansowanego sprzętu. Stworzenie widowiskowych efektów specjalnych było więc wielkim wyzwaniem i przerosło nasze ekipy filmowe.
Skoro już Pan wspomniał o recepcji… W latach, kiedy pańskie filmy trafiały na ekrany kin, nie były dobrze oceniane. W jednym z wywiadów autorka książki na temat pańskiej twórczości – All the Colours of Sergio Martino – Kat Ellinger stwierdziła, że w tamtych czasach niesłusznie został Pan przeoczony przez krytykę i akademików. Czy tak właśnie się Pan czuł?
Początkowo czułem frustrację. Krytycy odrzucali wszystko, co nie było artystycznie zaangażowane. Na szczęście komercyjne sukcesy we Włoszech i za granicą pozwoliły mi zbytnio się tym nie przejmować.
Zdaję sobie sprawę, że nigdy nie tworzyłem dzieł sztuki. Pomogłem za to rozwinąć działalność produkcyjną i skrzydła słynnym dzisiaj twórcom, chociażby Quentinowi Tarantino.
Tak naprawdę zraniła mnie tylko jedna recenzja. Wciąż uważam ją za bardzo nie na miejscu i nie jestem w stanie wybaczyć autorowi pewnego zdania. Podczas realizacji Paco – maszyna śmierci (1986) zmarł Claudio Cassinelli. Mój przyjaciel i fantastyczny, wszechstronnie uzdolniony aktor, który grywał nie tylko w kinie gatunkowym, ale również artystycznym. Po premierze przeczytałem: „Na planie tego filmu zmarł Claudio Cassinelli: naprawdę nie było warto za niego umierać”. Ciągle przeżywałem szok i traumę. Poczułem się dotknięty tak sformułowaną opinią. Napisałem nawet list do tego krytyka, którego nazwiska nie wymienię ze względu na dobre wychowanie i dyskrecję. Zapytałem go, jaki jego zdaniem film, jakie arcydzieło jest w stanie usprawiedliwić śmierć drugiego człowieka. Nie odpisał mi.
Zatrzymajmy się przy Quentinie Tarantino. Wiem, że poznał go Pan osobiście.
Quentin mówił mi wielokrotnie o wpływie, jaki moje thrillery wywarły na jego wyobraźnię. On naprawdę wiele zawdzięcza włoskiemu kinu gatunkowemu. Nie odcina się od tego, co go inspirowało i chyba wciąż inspiruje. Podchodzi do włoskich twórców z szacunkiem, którego w przeszłości nie zaznaliśmy. W 2004 roku zaprosił mnie i kilku innych reżyserów do wspólnego udziału w festiwalu filmowym w Wenecji. Nazywał nas swoimi mistrzami. Był to piękny hołd. Spotkaliśmy się ponownie na premierze Bękartów wojny (2009) w Rzymie. Puszczano wtedy również coś mojego. Pojawiłem się tam z Edwige Fenech i Barbarą Bouchet.
Ostatni raz widziałem Tarantino całkiem niedawno, bo na początku sierpnia przy okazji premiery Pewnego razu w… Hollywood (2019). Ten film jest nieco za długi, ale genialny.
W czasach, kiedy toczy się jego akcja, byłem akurat w Hollywood. Poznawałem świat hipisów, a po zbrodni Mansona wraz z kolegą nielegalnie weszliśmy do domu Sharon Tate, gdzie ta tragedia miała miejsce.
Czy zna Pan kogoś, oprócz Quentina Tarantino kto także inspirował się Pańską twórczością?
Moja Długonoga Giovanna zbeszczeszczona z honorem z 1973 roku ma bardzo podobną fabułę do słynnej Pretty Woman (1990, G. Marshall). Może twórcy tej komedii inspirowali się moją produkcją? Tego nie wiem na pewno, jednak Guillermo del Toro podczas spotkania w zeszłym roku na festiwalu w Sitges podziękował mi za Wyspę ludzi-ryb (1979). Ponoć był to dla niego punkt odniesienia przy tworzeniu oscarowego Kształtu wody (2017). On opowiada historię miłosną, co ma się nijak do mojej fabuły, ale chodzi raczej o zamysł uczłowieczenia tytułowych ryb. Przecież ludzkość narodziła się z wody, z którą jesteśmy nierozerwalnie związani. Z kolei mój najbardziej znany za granicą film – Torso – będzie pokazywany i analizowany w szkole filmowej w Los Angeles, w której uczył się sam Steven Spielberg.
Czyli można powiedzieć, że dzięki uznaniu kolejnych twórców w końcu czuje się Pan doceniony?
Po latach nastąpiła rewaloryzacja mojego kina. Mam faktycznie wrażenie, że zostało w pewnym sensie docenione i odkryte przez młodsze pokolenia. Odczuwam to od połowy lat 90. Wtedy zostałem zaproszony przez francuskich akademików i krytyków skupionych przy paryskiej Cinémathèque. W Europie i Stanach Zjednoczonych wciąż odbywają się retrospektywy moich filmów. To dla mnie wielka satysfakcja, że moje kino wciąż wzbudza żywe zainteresowanie. Swego czasu w recenzjach padało wiele obelg pod moim nazwiskiem. Kiedyś pewien włoski dziennikarz podsumował moją karierę, pisząc: „Tysiąc grzechów, żadnej cnoty”. Ironicznie odnosiło się to do tytułu mojego debiutu z 1969 roku. Pisząc autobiografię, jako tytułu postanowiłem użyć właśnie tych słów. Dodałem tylko znak zapytania na końcu. Odpowiedź na tak postawione pytanie zostawiam czytelnikom książki i widzom moich filmów.
tłum. Diana Dąbrowska
Serigo Martino jest gościem Octopus Film Festiwal, który odbywa się w Gdańsku od 5 do 11 sierpnia.
Komentuj