„Lady M.”. Z miłości

"Lady M." odświeża nieco zatęchłą konwencję wyspiarskich filmów kostiumowych dzięki energii filmowej młodości i seksualnej łapczywości, która aż kipi z ekranu.

 

Na górze – biały mężczyzna, arystokrata. Na dole – czarna kobieta, służąca. Skrajne szczeble drabiny bytów są w Lady M. nienaruszalne i oczywiste. Najbardziej interesujące jest to, co dzieje się pomiędzy nimi. Kto ma większą władzę: kolorowy stajenny czy biała pani na włościach? Wdowa o zszarganej reputacji czy jej czarny pasierb z nieprawego łoża? Tło polityczne jest tu równie intrygujące, co bezwzględne afekty rządzące poczynaniami bohaterów.

Lady M. to sukces kolektywu filmowych nowicjuszy. Dla reżysera, Williama Oldroyda, jest pełnometrażowym debiutem. Trochę większe doświadczenie mają znakomicie obsadzeni aktorzy. Młodziutką Florence Pugh zdążono już okrzyknąć wschodzącą gwiazdą brytyjskiego kina, zaś jej filmowy kochanek, Cosmo Jarvis, częściej udziela się jako piosenkarz.

Melodramat

Zaczyna się od festiwalu klisz znanych z wiktoriańskich adaptacji: przymusowe zamążpójście, odstręczający mąż, nieprzyjemność defloracji, zamczysko będące złotą klatką, wichrowe wrzosowiska korespondujące z urodą bohaterki. I gorset, rzecz jasna. Czym byłby XIX-wieczny melodramat bez sceny zakleszczania ciała niewinnej kobiety w genderowy stelaż? Nie ma chyba bardziej wyeksploatowanej kostiumograficznej metafory.

Pierwsze minuty Lady M. wyglądałyby jak nieudolna feministyczna przygana, gdyby nie niepokojący szczegół: montaż. Raptowne i ostre cięcia, wszędobylskie elipsy oraz brak typowej dla gatunku potoczystości narracyjnej zwiastują niestandardowe opracowanie tematu małżeństwa-ciemięstwa.

Ciekawie zaprezentowana zostaje sama protagonistka. Choć początkowo może się wydawać, że jest kolejną kinową cierpiętnicą miłości i uosabia seksistowską patologię zaprzeszłych czasów, wraz z kolejnymi scenami jej moralność wydaje się coraz bardziej wątpliwa. Oczywiście nie dlatego, że bez pardonu zdradza męża, pierwsze przykazanie współczesnego melodramatu brzmi wszakże: „Cudzołóż!”. Poczynania Katherine nie do końca pozwalają ją bowiem zaklasyfikować jako „dobrą” w dualistycznym podziale postaci, do którego przyzwyczaił nas gatunek. Po pierwsze, nasza heroina w dość ostentacyjny sposób manifestuje spleen, który jest wynikiem wielkopańskiego życia w luksusie. Jest niemal dekadencko zepsuta, a na jej twarzy maluje się nie egzystencjalny ból, lecz zmanierowanie i blaza. Gdyby rozebrać ją z aksamitnych sukien i przyodziać w zmaltretowany podkoszulek niedbale wsunięty w przetarte spodnie, doprawdy niedaleko byłoby jej do bohaterek serialu Dziewczyny (HBO, 2012–); z tą różnicą, że stać ją na ekologiczną żurawinę.

Po drugie, Katherine zdecydowanie nie solidaryzuje się z innymi bohaterami szarganymi przez feudalizm i patriarchat i za nic nie chce łączyć się z nimi w melodramatycznej wspólnocie cierpienia.

Pogardza swoimi nieokrzesanymi pracownikami, ale i czarnoskórą służącą, którą upokorzyli. Ten drugi występek wydaje się grzechem ciężkim przeciw kolejnemu przykazaniu współczesnego melodramatu, które brzmi: „Nie będziesz miała cudzych bogów przed siostrą”. Sprzeciwianie się idei siostrzeństwa, silnie obecnej we współczesnym „wyemancypowanym” melodramacie (np. w Księżnej [2008, S. Dibb], Belle [2013, A. Asante] czy Krainie lodu [2013, J. Lee, Ch. Buck]) i brak wrażliwości klasowej skutecznie osłabiają sympatię dla bohaterki. Ten dyskomfort ma jednak swoją niebagatelną zaletę: dekonstruuje melodramatyczny manicheizm i czyni z Lady M. jeden z najbardziej ambiwalentnych etycznie filmów tego sezonu.

Porno

Wieloznaczne jest tu również ciało. Florence Pugh gra całą sobą, raz powściągliwie, raz otwarcie eksponując swoją kuszącą fizyczność. Jej sylwetka bynajmniej nie przypomina naczelnej brytyjskich damy, Keiry Knightley (gdybyśmy chcieli przerobić suknie Knightley na kostium dla Pugh, zapewne potrzeba byłoby minimum dwóch). Ciało bohaterki jest bowiem apetycznie obłe, a gra światłem wpadającym do mrocznej posiadłości dodatkowo uwypukla jej krągłości.

Mimo że Lady M. jest stylistycznie dość oszczędna jak na melodramat, dzięki operatorskiej konsekwencji skóra protagonistki jest niezwykle taktylna: gładka, jędrna, świetlista. Katherine nosi aksamit nawet wtedy, gdy jest naga.

Odbiera świat całą powierzchnią ciała, jest ciałem i działa poprzez ciało. Nie trzyma afektów na wodzy, lecz daje się nim ponieść w każdej chwili. Mąż chce zdyscyplinować jej fizyczność, która nabrzmiała pozamałżeńskim pożądaniem, nie spełnia jego standardów. Gdy w obcesowy sposób wytyka żonie: „Jesteś gruba, spasłaś się”, ta za nic ma jego uwagi – nie przerywa prób zaspokojenia nieskończonego erotycznego łakomstwa.

lady m

Filmowy eksces zaczyna się właśnie od cielesnego pożądania. Kochanek Katherine, Sebastian, bynajmniej nie jest połączony z nią komunią dusz. W tradycyjnych melodramatach zdrada męża (nawet potwornego) jest usprawiedliwiana emocjonalnie i dramaturgicznie: sprzeniewierzenie się wierności małżeńskiej wynika z jednej strony z opresyjnej relacji z zaślubionym, z drugiej – z pieczołowitego budowania głębokiej więzi z kochankiem. Zanim Alicia Vikander w Kochanku królowej (2012, N. Arcel) i Keira Knightley w Księżnej zdecydują się na wizualnie wysmakowane cudzołóstwo, widzowie będą doskonale wiedzieć, że ich mężowie to toksyczni patriarchowie, a kochankowie – czuli feminiści. Tymczasem twórcy Lady M. zupełnie niczym nie usprawiedliwiają pozamałżeńskiego seksu, którym rządzi jedynie zwierzęca chuć. Katherine i Sebastian nie prowadzą wzniosłych dysput o miłowaniu, a do skonsumowania pożądania potrzebują jedynie trzech krótkich spotkań. Ich zbliżenia nie są ani naturalistyczne, ani melodramatycznie wyidealizowane.

Filmowymi „momentami” rządzą raptowność i atawistyczna radość. Jak na ironię bowiem Katherine, upupiana przez męża i infantylizowana przez teścia, zachowuje się niczym dziecko korzystające z sypialni rodziców pod ich nieobecność.

W jednej ze scen obserwujemy łóżkowe igraszki kochanków oczyma służącej, która podgląda ich przez szparę w drzwiach. Ten osobliwy peep-show jeszcze bardziej wzmaga tabu historii o miłości, która jest wszakże zakazana potrójnie jako małżeńska zdrada, klasowy mezalians oraz kontakt międzyrasowy. Z biegiem filmu historia wyklętego romansu staje się coraz bardziej niepokojąca. Bohaterka, nawet jak na heroinę melodramatu, zdaje się zbyt obsesyjnie pielęgnować miłość do Sebastiana, a cielesne afekty ujawniają swą mroczniejszą stronę.

Kryminał

Lady Macbeth – bo tak brzmi oryginalny tytuł filmu – czerpie z Szekspira za pośrednictwem opowiadania Nikołaja Leskowa Powiatowa Lady Makbet z 1864 roku, które pół wieku temu zekranizował także Andrzej Wajda. Film Oldroyda, osadzony w XIX-wiecznej Anglii, nie posługuje się co prawda sztafażem właściwym dworskiej tragedii, ale zapożycza od Szekspira postacie krwiste i targane namiętnościami. Podróżowanie do brytyjskich źródeł okrężną drogą przez Rosję nadało natomiast historii o pogrążaniu się w szaleństwie bardziej codzienny wymiar – teatralną psychologię zamieniło na wschodnią specjalność: zdystansowany behawioryzm.

Adaptacja rosyjskiego opowiadania to wyborna nomen omen „twórcza zdrada”. Ma ostrzejszy genderowy i społeczny pazur, a postaci filmowe wydają się jeszcze bardziej bezwzględne.

Co więcej, Oldroyd mógł bez pardonu zobrazować książkowe „miejsca niedookreślenia”. Tam, gdzie XIX-wieczna proza głosi „po 30 minutach”, XXI-wieczny film przypomina soft porno i pozostawia niewiele dla wyobraźni.

Ponadto twórcy filmu mistrzowsko „uwspółcześnili” kanoniczną historię, wpisując ją w (post)rasową i genderową debatę. Z jednej strony irracjonalne i afektywne działania Katherine są sposobem na radzenie sobie z tym, co „męskie”, czyli uzurpujące sobie prawo do władzy i racjonalności, z drugiej wydają się skrajnie egotyczne i skazane na tragiczny koniec. Pozornie bowiem dzieło Oldroyda może wydawać się „ślepe na kolor” (bohaterowie nie odnoszą się bezpośrednio do swojej rasy), jednak sprzężenie między zabarwieniem skóry, płcią i miejscem w hierarchii społecznej naświetla problem relacji władzy i podporządkowanych. Z tej perspektywy najbardziej przerażają mnie w Lady M. nie śledzone chłodnym okiem kamery zbrodnie, lecz brak jakiegokolwiek wsparcia i współdziałania wewnątrz represjonowanych grup. Bez takiej solidarności różne wcielenia Lady Makbet nie mają najmniejszego problemu ze zmyciem z rąk śladów krwi.

Lady M.
Lady Macbeth
Wielka Brytania 2016, 89’
reż. William Oldroyd, scen. Alice Birch, zdj. Ari Wegner, prod. BBC Films, British Film Institute, Creative England, iFeatures, Protagonist Pictures, Sixty Six Pictures, wyst. Florence Pugh, Cosmo Jarvis, Paul Hilton, Naomi Ackie

Komentuj