Piosenka jest dobra na wszystko?

Muzyka to fale magnetyczne. Kiedy opuszczają źródło dźwięku, a następnie rozchodzą się w przestrzeni i docierają do narządów słuchu, niemal błyskawicznie wywołują reakcję organizmu. W momencie otrzymania przez mózg informacji o muzyce uruchomiony zostaje ośrodek przyjemności – stąd uwalniana jest dopamina, neuroprzekaźnik odpowiadający za poczucie szczęścia. Zdarza się jednak, że umysł antycypuje rozwój muzyki, a zmysły muszą poddać się bezwarunkowej reakcji: na chwilę przed najbardziej ekscytującym fragmentem piosenki po mięśniach grzbietu przechodzi dreszcz. To „wyprzedzanie” muzyki może wynikać ze znajomości danej piosenki lub z przewidywalnego rozwoju utworu.

Ten i wiele innych „trików” psychologicznych wykorzystuje kino, aby nas podnosić na duchu, sprawić, byśmy czuli się lepiej przed ekranem niż poza nim. Piosenki, które mają pocieszać, najczęściej niosą prosty przekaz i szybką satysfakcję rozwiązania akordu harmonicznego. Jednak biorąc pod uwagę, w jak różnorodny sposób muzyka wpływa na emocje, filmowcy mają do wyboru rozmaite strategie rozweselania i pokrzepiania: od afirmacji prostoty życia, poprzez ucieczkę od codziennych problemów, aż po ironiczny dystans wobec niedogodności istnienia. Szczególnie piosenka – podstawowa jednostka muzycznego szczęścia – stanowi wyrazisty przykład tego rodzaju optymizmu.

Sięgnięcie poza dosłowny wymiar piosenek pozwala zrozumieć, w jak obezwładniający sposób muzyka „działa” na film – niejednokrotnie narzucając konkretnym scenom wyraz emocjonalny, a w skrajnych przypadkach wykraczając poza kontekst filmowy. Jeśli osobie czytającej te słowa zdarzyło się pogwizdywać refren Always Look on the Bright Side of Life z Żywotu Briana (1979, T. Jones), to poznała na własnej skórze siłę filmowej melodii, która „wpada w ucho” – a znajomość kinowego źródła nie jest w ogóle do tego potrzebna. Kilka akordów, do tego dziarski gwizd – recepta wydaje się rozbrajająco banalna. Intuicyjnie określone cechy optymistycznej piosenki są równie proste jak budowa formy sonatowej. Tonacja durowa, wyrazisty rytm, umiarkowanie szybkie tempo – w ten sposób brzmi większość najsłynniejszych hymnów optymizmu. Jednak do powszechnej świadomości przebiła się tylko niewielka garstka z nich. Jakie cechy mogą decydować o ich wyjątkowości? A może są po prostu wyjątkowo zwyczajne?

 

It’s a problem free philosophy

Ten, kto płakał na Królu Lwie (1994, R. Minkoff, R. Allers), zapewne śmiał się także, gdy rezolutny Timon i rubaszny Pumba wzajemnie przerzucali się argumentami na rzecz bycia wesołym zwierzakiem w okrutnym świecie. Hakuna matata to jednak coś więcej niż comic relief – to wyraz programowego dla produkcji Disneya z lat 90. optymizmu. Muzyka Eltona Johna i tekst Tima Rice’a, librecisty między innymi Andrew Lloyd Webbera, łączą w sobie taneczne brzmienie popu, pomysłową instrumentację (m.in. soliści, marimba, organy, smyczki, akordeon) i musicalową lekkość. Fraza wyjęta z języka suahili oznacza „żadnych zmartwień”, co wpisuje się w narrację wielu innych popularnych szlagierów: od Don’t You Worry ’bout a Thing Steviego Wondera po Don’t Worry, Be Happy Bobby’ego McFerrina. It’s a problem free philosophy (z ang. „to filozofia braku zmartwień”) – tak w oryginalnej wersji brzmi przesłanie optymizmu w jednym z wersów.

Droga do szczęścia według filozofii Rice’a jest prosta: Hakuna matata to zaklęcie, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ma zdjąć ze słuchacza ciężar zmartwień i stać się remedium na „taki jakiś nie taki ten byt”.

Dla pozaafrykańskiego odbiorcy fraza mogła się wydawać obcojęzycznym sloganem, chociaż 10 lat wcześniej przywołał ją zespół Boney M. w piosence Jambo. Disnejowski koncern miał chrapkę, aby frazę tę zagarnąć do niemałego imperium swoich znaków towarowych, co spotkało się ze sprzeciwem, zwłaszcza mieszkańców wschodniej Afryki. Stosowanie niezrozumiałych słów podczas wykonywania zaklęć – czyli inkantacja – zgodnie z europejskim rozumieniem działań magicznych pomaga w kształtowaniu rzeczywistości podług woli wypowiadającego. Łacińskie incantare zawiera w sobie człon cantare – czyli śpiewać. Śpiew ma zatem moc panowania nad rzeczywistością. Animacje podpisywane przez studio Disneya w latach 90. o wiele silniej kładły akcent na budowanie pozytywnego przekazu niż lekko melodramatyczne produkcje z czasów klasycznego Hollywood, takie jak Bambi (1942, D. Hand). Muzyczne filmy z ostatnich lat wytworzyły nawet specyficzne gatunki, takie jak ‘I Want’ song, będące deklaracją celów bohaterki (rzadziej bohatera). Jako modelowy przykład może służyć Part of Your World z Małej syrenki (1989, R. Clements, J. Musker). W polskiej wersji językowej brzmi to tak: „Chciałabym być tam, gdzie ludzie są / Zobaczyć ich najprawdziwszy taniec / Jak płyną lekko tak / Przy pomocy, ach, nóg”.

W innym wariancietak zwanej power song – piosenka przybiera szczególną formę: pokazu siły charakteru oraz psychicznej wytrwałości. Motywacyjny charakter nagrodzonej Oscarem piosenki Let It Go z filmu Kraina lodu (2013, J. Lee, Ch. Buck) realizuje się w postaci dynamicznego refrenu przeciwstawionego zwrotkom o nieco bardziej umiarkowanym wyrazie. Również i tym razem pozwolę sobie zacytować polską wersję piosenki, ponieważ trafnie oddaje ona ducha najnowszych disnejowskich animacji:

„Mam tę moc! Mam tę moc! / Rozpalę to, co się tli / Mam tę moc! Mam tę moc! / Wyjdę i zatrzasnę drzwi!”.

W utworze tym pobrzmiewa jeszcze jeden wątek – samoakceptacji i afirmacji prawa do definiowania siebie. Klasyczne konwencje piosenek filmowych zyskują dzięki temu aktualną treść, wpisywaną niekiedy w pozytywny przekaz środowisk LGBTQ+ na temat coming outu. Liczba wyświetleń klipu w serwisie YouTube (2,5 mld) nie pozostawia wątpliwości – to właśnie Let It Go nadaje ton we współczesnej muzyce do animowanych fabuł.

Zarówno obie przytoczone powyżej arie baśniowych księżniczek, jak i Hakuna matata stanowią afirmację indywidualizmu. Zdają się sprzedawać niezwykle prostą receptę kontrolowania emocji: wystarczy wypowiedzieć magiczne zaklęcie, a smutki uciekają precz. Marketingowy aspekt nieprzypadkowo kojarzy się z produktami disnejowskiego koncernu – Disney Music Group, czyli część wytwórni odpowiedzialna za nagrania i dyskontowanie muzycznych sukcesów, wyraźnie opiera swoją strategię marketingową na przekazie strywializowanym do pozytywnych emocji bez nadmiernego niepokoju. Są także przykłady bardziej zniuansowanego przekazu, jak chociażby w Krainie lodu 2 (2019, J. Lee, Ch. Buck), w której piosenka Into the Unknown to właściwie dialog z lękami, poetycko określonymi tu mianem „syreniego śpiewu”:

„Więc zrozumże, syreno dziwna, na nic twoja pieśń / Wystarczy mi przygód, na błąd już nie stać mnie / Ryzykowałabym za wiele i choć boję się / Chcę uwierzyć snom!”.

 

Don’t you know everyone wants to laugh?

Over the Rainbow – nostalgiczna piosenka z Czarnoksiężnika z Oz (1939, V. Fleming) – wyznacza charakter eskapistycznych westchnień klasycznego Hollywoodu. W tym wypadku bohaterka filmu wzdycha do wyśnionych krain, w których życie jest lżejsze, a trawa zieleńsza. Podobny horyzont marzeń wytyczają też inne piosenki, niekoniecznie zanurzone w bajkowym świecie.

Począwszy od Śpiewaka jazzbandu (1927, A. Crosland) w okresie klasycznohollywoodzkim powstały dziesiątki filmów opowiadających o perypetiach muzyków i artystów rewii. W Deszczowej piosenki (1952, S. Donen, G. Kelly) na ścieżce dźwiękowej znalazły się aż trzy z najbardziej optymistycznych piosenek w historii kina: Make ’Em Laugh, Singin’ in the Rain oraz Good Morning. Dla autora muzyki Nacio Herba Browna i tekściarza Arthura Freeda punktem odniesienia był w istocie teatr broadwayowski (oraz wcześniejsze produkcje MGM, powstające w produkcyjnym unicie Freeda). Większość piosenek z musicalu przetwarza właśnie brzmienia z pierwszych lat kina dźwiękowego. Chociażby Singin’ in the Rain to przeróbka piosenki z filmu Hollywood Revue (1929, Ch.F. Reisner), w którym chór odziany w ortaliony śpiewa znaną melodię na modłę chicagowskiego jazzu. Jednakże kiedy w deszczu śpiewa sam Gene Kelly, tekst piosenki zostaje zintegrowany nie tylko z meteorologicznymi okolicznościami, lecz także z sytuacją postaci – oto postać głównego bohatera odkrywa, jak odległe są jego kłopoty. Przed chwilą spotkał kobietę swojego życia, a zastrzyk dopaminy zdecydowanie pomniejszył w jego oczach skalę innych problemów. Może śmiać się z deszczu i drwić sobie z pocisków zawistnego losu.

Wspomniane wcześniej szlagiery z animacji Disneya także wypływają z konwencji scenicznego musicalu (a w nagrodę za sukces komercyjny wracają na deski teatrów muzycznych Manhattanu lub West Endu). Hakuna matata to przecież nic innego jak komiczny duet, w którym kwestie surykatki i guźca zróżnicowano pod względem akompaniamentu i artykulacji niczym w klasycznym dziele scenicznym. Dlaczego rewia i spektakle Broadwayu tak często inspirują najbardziej optymistyczne przeboje Hollywood?

Wydaje się, że tajemnica tkwi w połączeniu dwóch elementów: czytelnej, operetkowej dramaturgii oraz lekkiej, jazzującej (lub utrzymanej w kluczu muzyki rozrywkowej) aranżacji.

Jedną z nowo napisanych piosenek Deszczowej piosenki była Make ’Em Laugh – choć do złudzenia przypomina ona strukturę i przesłanie piosenki Be a Clown skomponowanej przez Cole’a Portera do Pirata (1948, V. Minnelli). Utwór mógłby stać się hymnem eskapistycznych produkcji z okresu klasycznego Hollywood: wyraża on w sobie potrzebę śmiechu na przekór przeciwnościom losu. W myśl jego tekstu misją artysty jest rozśmieszanie ludzi, którzy w kinie poszukują pocieszenia (dodajmy: często w trudnych czasach między Wielkim Kryzysem a hekatombą II wojny światowej). W filmie Kelly’ego i Donena Donald O’Connor wykonuje jeden z najbardziej karkołomnych popisów slapsticku w dziejach kina, doprowadzając swoją twarz do granic ekspresji. Cała ta fizyczna ekwilibrystyka ma służyć jako komiczna przynęta – przesłanie cheering-up song.

 

Always Look on the Bright Side of Life

O ile pocieszenie wydaje się naturalnym odruchem zawodowych optymistów, to podnoszenie na duchu w Żywocie Briana można traktować tylko i wyłącznie w kategoriach szyderczej przewrotności. Fabuła komedii omyłek podpisanej przez brytyjską grupę komików Monty Python opowiada o tytułowym mężczyźnie, który urodził się w tym samym miejscu i czasie co Jezus z Nazaretu. Pomyłkowo wzięty za Mesjasza, musi dzielić los Syna Bożego opisany w Biblii: od stajenki aż po Golgotę.

Z muzycznego punktu widzenia wymowny jest finał filmu: pośród umęczonych twarzy ukrzyżowanych odzywa się człowiek, który szepcze do ucha Briana słowa pocieszenia: „Więc gdy żujesz życia gumę / To nie marudź, lecz miej humor / I rzecz każda lepszą wyda się”.

W oryginale kluczowe znaczenie ma kwestia „Don’t grumble, give a whistle”, która każe zamienić narzekania nie na humor, lecz gwizdanie. Czyżby ten prosty trik mógł zdmuchnąć wszystkie smutki, które czają się za rogiem? Niewątpliwie myśli zajęte powtarzaniem prostej melodii przestają krążyć wokół zmartwień. W tym kryje się właśnie przewrotność piosenki z muzyką i tekstem Erica Idle’a – śpiewana w kontekście ukrzyżowania wydaje się szyderstwem, jednak w sensie muzycznym niesie ze sobą beztroską lekkość bytu. Always Look on the Bright Side of Life przywołuje w smyczkowym akompaniamencie staroświecki powiew music hallów – przybytków wiktoriańskiej rozrywki, kojarzącej się z dystyngowaną manierą wykonawczą i sztywną górną wargą. Między innymi dlatego kolokwializmy i wulgarne passusy w rodzaju „Life is a piece of shit / When you look at it” (którego pozwolę sobie nie tłumaczyć) stanowią nie tylko bluźnierstwo wobec motywu Golgoty, lecz także uszczypliwość pod adresem czcigodności brytyjskiej kultury.

Wobec powyższego jak chichot historii brzmi występ Idle’a w Royal Albert Hall, w którym jego piosence akompaniuje orkiestra symfoniczna, a musichallowe melodie zostają na powrót konsekrowane w świątyni kultury. Kiedy występom komika wtóruje nie tylko chór, lecz także cały tłum radośnie machający LED-owymi światełkami, dysonans między filmem Terry’ego Jonesa a pozaekranową karierą piosenki każe zadać pytanie o kulturowy status piosenek pocieszenia, które powstały na potrzeby kina. Czy rzeczywiście wpływają one na życiową „filozofię” słuchaczy? Pewną odpowiedzią są zapewne statystyki: Always Look on the Bright Side of Life to trzecia pod względem popularności piosenka śpiewana podczas pogrzebów w Wielkiej Brytanii.

 

Where troubles melt like lemon drops

Skrajny przykład piosenki Monty Pythona paradoksalnie zawiera wszystkie najważniejsze cechy piosenek podnoszących na duchu: wyrazisty rytm, prostą melodię oraz radosną tonację. Dodać można do tego partie śpiewane (gwizdane) unisono, wskazujące, że droga do lepszego samopoczucia wiedzie poprzez przeżycie wspólnotowe. Wreszcie – perswazyjny tekst, który skłania słuchacza do odniesienia się do wyśpiewywanych recept na życie.

Kino oferuje rozmaite sposoby poprawy nastroju: od prostolinijnej afirmacji po przewrotną negację narzekania i pesymizmu. Wybrane konwencje piosenek stanowią wyłącznie przegląd najbardziej typowych rozwiązań muzycznych i literackich. Można przecież wskazać także bardziej złożone przypadki: chociażby piosenki umieszczone w satyrycznym kontekście, jak ta śpiewana przez „wesołego Romka” w Misiu (1980) Stanisława Barei.

Urzędowy optymizm, deklarowany przez ulicznego śpiewaka, rymuje się z propagandowymi hasłami, które z kolei stoją w sprzeczności ze zgrzytającą rzeczywistością społeczeństwa pogrążonego w moralnej i materialnej degeneracji.

Perswazyjny wymiar teksów niektórych z wymienionych piosenek zdaje się przekraczać ramy kina, stając się elementem „życiowej ścieżki dźwiękowej”. Muzyka, która w epoce serwisów i aplikacji streamingowych jest na wyciągnięcie ręki, towarzyszy ich użytkownikom w codzienności. Czasem kojarzy się z określonymi momentami, pomagając nadać sens doświadczeniom, które nierzadko są przykre. Motywacje mogą być różne – od potrzeby kontroli emocji po racjonalizację własnych spostrzeżeń. Wydaje się jednak, że sięganie po tego rodzaju piosenki to coś więcej niż tylko wyraz kinofilii – to po prostu nieodłączny składnik życia.

***

Nastrój regulowany muzyką? Nie dla każdego

Zależność wyborów muzycznych od profilu psychologicznego oraz zaplecza kulturowego osób słuchających przedstawia artykuł The Influence of Stress, Optimism, and Music Training on Music Uses and Preferences autorstwa Laury M. Getz, Stephena Marksa oraz Michaela M. Roya opublikowany w „Psychology of Music” (2014, nr 42). Według badania przedstawionego w tekście zarówno osoby o wysokim wskaźniku stresu, jak i osoby o optymistycznym nastawieniu „używają” muzyki do regulowania stanów emocjonalnych. Zaskakujący może się wydawać wniosek, że wraz ze wzrostem wykształcenia muzycznego rośnie poziom stresu i spada wskaźnik optymizmu. Dla osób „znających się na muzyce” jest ona zatem aktywnością intelektualną i poznawczą, dla której emocje są swego rodzaju przekaźnikiem.

***

Piosenek omawianych w tekście możecie posłuchać na naszej pocieszycielskiej playliście na Spotify. Współtwórzcie ją z nami, dodając swój jeden ulubiony, otulający utwór: Kino pocieszenia – playlista

Komentarze

  Komentarze: 1

  1. „Muzyka to fale magnetyczne”? Od kiedy?

Komentuj