O doświadczeniu guilty pleasure

Choć trudno odnaleźć jednoznaczną definicję „wstydliwej przyjemności”, wydaje się, że niewielu osobom termin ten jest obcy. Rzecz tyczy się tego dziwnego uczucia w trzewiach, gdy wzbierające poczucie winy, wstydu czy też zażenowania nie osiąga na tyle wysokiego poziomu intensywności, byśmy w jakikolwiek sposób zrezygnowali z tej silnej rozkoszy, której mimo wszystko doświadczamy. Uczucie to niejasne, sporo w nim pomieszania i niespójności, przyciągania i odpychania, ekscytacji i poczucia winy. 

Stworzenie precyzyjnej definicji jest tu o tyle trudne, że podobnie jak wiele innych żywych dziś zjawisk, choć przecież nie zrodzonych współcześnie, guilty pleasure leży w oczach (trzewiach?) doświadczającego i totalizującej definicji po prostu się wymyka. A przy tym można postawić tezę, iż doświadczanie takiej emocjonalnej hybrydy nie jest obce nikomu z nas. Idealne byłoby zatem poczynienie w tym miejscu niejednego wyznania, najpierw przez samego siebie, a potem przez czytelników tego tekstu, by w oparciu o zebrane przykłady spróbować choć trochę zbliżyć się do próby opisania tego zjawiska. Podejrzewam jednak, że niejedna osoba ceniącą sobie „dobrą sztukę” czy „wysoką kulturę” mogłaby w trakcie czytania owych „wyznań” doznać palpitacji serca, a następnie wyprzeć się znajomości z autorem i jego naśladowcami. Sceptykami jednak nie będę się tu zajmować.

Bliższe jest mi raczej podejście współczesnych orędowników „postironii” czy „nowej szczerości”: zjawiska, które do niedawna można było z autorytarnych wyżyn zbywać ironicznym dystansem, wreszcie mogą doczekać się bardziej uważnych analiz, a ignorowane do tej pory obszary kultury mogą wreszcie ujrzeć światło dzienne, tym razem bez protekcjonalnego tonu.

Wyobraźmy sobie zatem kilka sytuacji, które mogłyby uruchomić w nas – koneserach kina? – poczucie guilty pleasure. Czy znalazłyby się na tej liście popularne polskie seriale (Klan [TVP1, 1997–], M jak miłość [TVP2, 2000–,], Świat według Kiepskich [Polsat, 1999-]), zagraniczne telenowele (Moda na sukces [1987-], latynoskie opery mydlane), produkcje stacji Hallmark bądź te prezentowane w cyklu Telewizji Polskiej „Okruchy życia” (nazywanym przez złośliwców „Paprochami życia”), a może nawet wakacyjne blockbustery? Czy byłyby to świąteczne przeboje (choćby dyptyk filmów o Kevinie z Macaulayem Culkinem), przedmioty uwielbienia z czasów dojrzewania, którym nie było dane obrosnąć szlachetną patyną (przywożone z Niemiec filmy erotyczne na taśmach VHS), bądź absolutnie porażające filmiki odnajdywane w zakamarkach sieci (jak te o filiżance czy słoiku – z uwagi na poziom pisma pominę bardziej szczegółowy opis). Mapa to oczywiście szalenie niepełna, być może kontrowersyjna, a nawet pretensjonalna. Zachęcam więc czytających do rachunku sumienia i sporządzenia własnej.

Podniecające transgresje

Zacząłem od dość oczywistego stwierdzenia, iż guilty pleasure to uczucie wewnętrznie sprzeczne, zbudowane na napięciu między dwiema pozornie wykluczającymi się składowymi: jedna wydaje się emocją negatywną, druga pozytywną. Zacznijmy zatem od drugiego członu frazy: od przyjemności. W kulturze judeochrześcijańskiej „przyjemność” i „wstyd” traktowane były od wieków jako narzędzia kontroli społecznej, w znacznej mierze uniwersalne, tj. skierowane do wszystkich podlegającym zasadom wiernych. Dopiero stopniowa sekularyzacja kultury Zachodu i wykształcenie się niezliczonych kategorii narodowych, etnicznych, klasowych, religijnych, płciowych, seksualnych i wielu innych poprzedzielało przestrzeń społeczną tyloma granicami, że i sama „przyjemność” oraz „wstyd” stały się problematyczne – odczuwanie przyjemności w granicach jednej, współcześnie definiowanej kategorii, np. płciowej, wymusza odczuwanie wstydu w granicach innej, np. narodowej, itd. George Bataille powiedziałby, iż właśnie to pomieszanie wnosi dodatkową rozkosz, nie tylko wtedy, gdy granice zostaną naruszone, ale także, gdy przyjemność zostanie wzbogacona o ból, strach, poczucie nadchodzącej śmierci czy właśnie wspomniany wstyd. „Ludzie poddają się równocześnie dwóm siłom: strachowi, który ich odrzuca, i przyciąganiu, które budzi respekt i fascynację. Zakaz i transgresja odpowiadają tym dwóm przeciwstawnym ruchom: zakaz odstręcza, ale fascynacja przywołuje transgresję” (G. Bataille, Erotyzm, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2007, s. 72). Poczucie przekraczanej granicy jawi się wyjątkowo apetycznie, o czym przypomina chociażby przypadek Séverine z Piękności dnia (1967) Luisa Buñuela: normy społeczne, którym podlega bohaterka – jako młoda, zamężna kobieta z klasy wyższej – nie są w stanie powstrzymać jej przed realizacją perwersyjnych fantazji jako ekskluzywna kobieta do towarzystwa. Jest wręcz przeciwnie: to dzięki ciągłemu przekraczaniu granic i manewrowaniu między przestrzeniami przyjemności i wstydu Séverine odczuwa szczególny rodzaj satysfakcji.

Małe radości, duży wstyd

Mało tego, Bataille dodałby, że nasza intensywna fascynacja tym, co niepoprawne, także w kinematografii, ma w sobie dużo z erotyzmu: „Mówimy o erotyzmie, ilekroć człowiek zachowuje się w sposób kontrastujący z przyjętymi zachowaniami i normami. Erotyzm ukazuje to, co kryje się za fasadą demonstrowanej na zewnątrz poprawności: tam, na tyłach ujawniają się uczucia, części ciała i zachowania, których się zwykle wstydzimy” (s. 109).

Rozkosz (kinofilskiego) erotyzmu wynika z faktu, że jest on bezproduktywny, wywrotowy, nie chce wpisać się w kanony jakiejkolwiek poprawności: w dobie wciąż aktualnego (choć na szczęście coraz słabiej) zafascynowania „wielkimi nazwiskami, tytułami filmów i nurtami” z historii kina, nasze małe, wstydliwe fascynacje mogą wydawać się błahe, a nawet zupełnie nieistotne – towarzysko, czy wręcz naukowo bezużyteczne.

Na szczęście przychodzi nam z pomocą choćby Nowa Historia Kina, przyglądająca się sensowości istnienia kanonu w dotychczasowym kształcie, poszukująca nowych metodologii i pomijanych „małych narracji” – owych celebrowanych w ukryciu wstydliwych przyjemności.

Być może przyjemność łamana wstydem nie ma w sobie zbyt wiele z orgiastycznej ekstazy, jakiej można doświadczyć podczas festiwalowych maratonów czy innych zbiorowych – a zatem bezwstydnych! – rytuałów; jest bardziej introwertyczna, raczej konsumowana „w domu, po kryjomu” niż w obecności innych. To miłość dość trudna, czasem obawiająca się oceny i wykluczenia. Jak duża przyjemność płynie z obecności poczucia winy wie tylko ten, kto w mroku swego pokoju, w cieniu ekranu monitora, z dala od oczu innych celebrował tę „trudną miłość”. Czasem przyjemność płynie nie tylko z faktu radowania się w samotności guilty pleasure, ale też z sytuacji wyznania innym swych tajnych fascynacji, niemal jak na spowiedzi: pojawia się wyznanie grzechów, możliwe jest i ich odpuszczenie (choć w grę wchodzi też – wieczne? – potępienie: czy znajomi zapomną nam kiedyś, jak to zachwycaliśmy się „Kac Wawą” [2011] Łukasza Karwowskiego?).

Na szczęście, nikt nie jest bez winy, każdy tu jest grzesznikiem, każdy ma za uszami swoją własną guilty pleasure, którą wcale dzielić się nie musi, co z kolei wzmacnia poczucie wyjątkowości i unikalności („Nikt nie zna tego żenującego filmu – i bardzo dobrze! Wystarczy, że ja go znam!”).

Samce alfa i dziewczęce kreskówki

Część dotycząca wstydu jest równie problematyczna. Wrażenie wstydu oparte jest na mechanizmie wartościującym i normalizującym, na kulturowo ukształtowanym poczuciu, iż dane zachowanie nie jest akceptowane i należy je ograniczyć bądź zupełnie odrzucić, bowiem to co niesie przyjemność lub pożądanie może prowadzić do społecznego wykluczenia. A takie wykluczenie – choć częściej potępienie i zawstydzenie – może nastąpić w sytuacji, gdy zachowania tyczące śmierci, seksualności czy jakiegoś rodzaju nieadekwatności (Mary Douglas powiedziałaby: „kategorialnej nieczystości”) zostaną przeniesione z przestrzeni prywatnej do publicznej – czyli właśnie ujawnione lub wyznane. Nie byłoby więc poczucia winy, gdyby nie sam fakt istnienia norm, które dzielą kulturę na wysoką i niską, elitarną i popularną. Poczucie winy generuje świadomość naruszenia pewnej umowy społecznej, jakiejś symbolicznej granicy (pomyślmy o kimś, kto silnie identyfikuje się jako Żyd i czerpie przyjemność z oglądania filmów Leni Riefenstahl; o kimś, kto zdecydowanie definiuje się jako „macho” i uwielbia Czarodziejkę z księżyca [TV Ashai, 1992-1997], itd.). Sygnał alarmowy może pochodzić z naszego wnętrza (oglądam i sam przed sobą się wstydzę), bądź z zewnątrz (oglądam i wstydzę się przed innymi).

Cztery sposoby na porno

Jako że współcześnie trudno mówić o „wstydliwych przyjemnościach” w kinematografii z pominięciem pornografii, warto na moment zatrzymać się przy tym temacie. W pierwszym, intuicyjnym odczuciu związek pornografii i wstydu może wydawać się wątpliwy: pornografia ze względu na swój pociąg do uwidaczniania niewidocznego, odsłaniania zakrytego i upubliczniania prywatnego kojarzy się raczej z bezwstydem. Z jednej strony pornografię stanowi to, co na mocy umowy społecznej nie może być swobodnie reprezentowane w przestrzeni publicznej, z drugiej, jej olbrzymia powszechność każe wnioskować, iż wspomniany mechanizm zawstydzania nie jest na tyle silny, by odciągać ludzi od tworzenia i używania tekstów pornograficznych. Stąd definicyjna niemal „wstydliwa przyjemność”. Guilty pleasure była obecna w każdej formie korzystania z erotycznego sektora kinematografii. Oto cztery rodzaje odbioru na przykładzie USA: 1) krótkometrażowe „stagi” oglądane przez mężczyzn w męskim towarzystwie, głównie w prywatnych mieszkaniach, domach publicznych, akademikach, palarniach tytoniu (z różnym nasileniem do lat 60., głównie lata 20.-30.); 2) krótkometrażowe „pętle” oglądane indywidualnie w rozrywkowych arkadach lub „pocket cinemas” z automatów na żetony (od lat 20. do 60.); 3) pokazy kinowe fabularnych, pełnometrażowych realizacji, odbiór zbiorowy (lata 70.); 4) indywidualny odbiór domowy z nośników magnetycznych oraz cyfrowych (od lat 80. do współczesności).

Można stwierdzić, iż projekcje stagów oraz doświadczenie „guilty pleasure” odgrywały znaczącą rolę w procesie socjalizacji ówczesnych białych, amerykańskich mężczyzn z klasy średniej. Ten typ odbioru można porównać współcześnie do celebracji „wstydliwych przyjemności” podczas imprez towarzyskich – tego momentu, kiedy wszyscy są już wystarczająco „zrobieni”, by dzielić się tym, co ostatnio odkryli w sieci – im rzecz mocniejsza, typ lepiej. Drugi typ nie posiada współczesnego odpowiednika.

Natomiast trzeci przypadek – odbiór kinowy, charakterystyczny dla lat 70. –  miał charakter publiczny, a czasem nawet, jak w przypadku pokazów niesławnego Głębokiego gardła (1972, G. Damiano) – odświętny. Demograficzna analiza publiczności ówczesnego kina pornograficznego, na którą powołują się Kenneth Turan i Stephen F. Zito w książce Sinema. American Pornographic Films and the People Who Make Them, wykazała, iż wśród widzów dominowali mężczyźni (96%) rasy białej (69%) w wieku 35-46 lat, ubrani w strój codzienny, acz schludny (49%) bądź garnitur i krawat (38%), niewyróżniający się pod względem wyglądu (91%) i przychodzący samotnie (86%). Statystycznym odbiorcą okazał się żonaty mężczyzna z klasy średniej z wykształceniem wyższym, pracujący umysłowo. Widzowie przybywali w godzinach obcych mainstreamowemu przemysłowi rozrywkowemu, między dziewiątą wieczorem a piątą rano. Stali bywalcy zwykle przychodzili w dniu premiery, zanim kinooperatorzy zdążyli powycinać kadry bądź cenzura zaleciła usunięcie danych scen. Po projekcji prowadzili żywe dyskusje na temat tego, co obejrzeli, nie różniąc się specjalnie od typowych fanów jakiejkolwiek innej sfery kultury. Odbiór ten, choć mieszczący się w ramach doświadczenia guilty pleasure, najbliższy jest kinofilskiemu rytuałowi festiwalowemu, też przecież nierzadko pielęgnującego „wstydliwe przyjemności”. Wreszcie czwarty typ – odbiór indywidualny przed własnym ekranem – jako jedyny wymyka się spojrzeniom osób postronnych, a zatem także, w pewnym stopniu, społecznej kontroli, stąd jego współcześnie dominująca rola.

Nie krępuj się

Przypadek pornografii jest tu symptomatyczny także z jeszcze jednego powodu: normalizujące spojrzenie (zewnętrzne bądź uwewnętrznione) tak mocno wprowadza element wstydu do kontaktu z niektórymi tekstami kultury, gdyż dokonuje pewnego przeniesienia. Karcenie widzów za hołdowanie swym wstydliwym przyjemnościom oparte jest na założeniu, iż przy pomocy tych samych narzędzi można oceniać sam tekst jak i widza: „Wyimaginowany odbiorca pornografii to chodząca projekcja lęków klasy wyższej na temat mężczyzn z klasy niższej: brutalnych, zezwierzęconych, niesytych. […] Pornografia nie jest postrzegana jako złożona, ponieważ jej »publiczność« nie jest postrzegana jako złożona” (Laura Kipnis, Bound and Gagged. Pornography and the Politics of Fantasy in America, Duke University Press, Durham 2008, s. 175-177).

Ta zasada wydaje się odnosić także do innych zjawisk współczesnej kultury: rzekoma „prostota” (prostactwo?) filmu zostaje sklejona z rzekomą prostotą (prostactwem?) samych odbiorców. Wynikająca z podziału tekstów kultury na „wyższe” i „niższe” (nie bez znaczenia jest tu także kontekst europejski, gdzie szczególnie hołubiony jest styl autorski, konotujący „jedyne wartościowe kino artystyczne”) przenosi ocenę samych tekstów na ocenę oglądających. Odpowiedzieć można na to następująco:

miarą uważności widza jest umiejętność wyjścia poza ograniczającą perspektywę i zdolność wnikliwego przyglądania się każdemu tekstowi kultury w bogactwie kontekstów oraz zachowania zdrowego dystansu do siebie i społeczeństwa. Ale też umiejętność –  po prostu –  cieszenia się światem bez zbędnego poczucia winy.

Żadnych granic?

Na koniec należy postawić kilka pytań: czy tego rodzaju dylematy (wstydzić się czy nie wstydzić?) nie są problemem wyłącznie aspirujących intelektualistów – pragnących dopiero zasłużyć na poważne potraktowanie przez doświadczonych badaczy poprzez wykazanie się znajomością kanonu przy jednoczesnym ostentacyjnym wzdryganiu się myśl o tym, co od kanonu nieraz bardzo odległe? A być może problem jest szerszy: jako uczestnicy współczesnej kultury osiągnęliśmy już punkt, w którym niewiele zjawisk jest w stanie wywołać w nas poczucie wstydu czy zażenowania, a w dobrym guście – nagradzanym społeczną aprobatą, przynajmniej w najbliższym otoczeniu – jest demonstrowany bezwstyd, dodatkowo zaprawiony sporą dawką ironii? Joanna Tokarska-Bakir (J. Tokarska-Bakir, Energia odpadków, [w:] Mary Douglas, Czystość i zmaza, PIW, Warszawa 2007) pisała, że zanik poczucia granic kulturowych i wzmożone zainteresowanie tym, co na obrzeżach, może świadczyć o tym, że kultura osiągnęła już taki stopień dojrzałości i samoświadomości, że może sobie pozwolić na profanację wszystkiego; lub wręcz przeciwnie: że jest tak słaba i wyczerpana, że zaczyna tracić swą tożsamość, swój rdzeń, że pogrąża się w chaosie. Może właśnie szczegółowe przyjrzenie się obszarom granicznym i doświadczeniu guilty pleasure jest dobrą drogą do postawienia dokładnej diagnozy?

Myślę, że lęk przed kulturową anarchią, zniszczonym porządkiem i anihilacją granic, jest zdecydowanie na wyrost: tak długo, jak istnieć będą kulturowe granice, bez względu na to, jakie obszary będą parcelować i jak odwracać będą dotychczasowe porządki, tak długo żywe pozostanie odczuwanie „wstydliwych przyjemności”. Choć charakter tych granic zmienia się nieustannie, to trudno sobie wyobrazić, byśmy kiedykolwiek rezygnowali z rozkoszy ich przekraczania. Inaczej dziś przecież w kulturze Zachodu definiujemy to, co uznane i to, co nieakceptowalne, niż dawniej: silniej akcentujemy indywidualizm i suwerenność poglądów, cenimy bezinteresowność zbiorowej działalności oddolnej, podkreślamy fakt, iż szacunek przynależy każdemu człowiekowi bez względu na pochodzenie, wyznanie czy orientację seksualną. Być może zwracanie się przeciwko tym wartościom – już w skali całej kultury – określa dziś nową trajektorię guilty pleasure? Jeśli tak jest, to najprawdopodobniej pojutrze kierunek i tak ulegnie zmianie.

 

Artykuły tego samego autora

Komentuj