Flaki

Gdy odmawiam jakiejś redakcji, zawsze mam poczucie, że ugryzłem rękę, która chciała mnie nakarmić; automatycznie wyobrażam sobie wtedy przyszłość, w której wygłodniały i zabiedzony będę wysyłał propozycje tekstów pod kolejne adresy, a potem odświeżał maila, za każdym razem nie znajdując żadnej odpowiedzi.

Pytacie mnie często w listach, jak to jest być krytykiem filmowym. Chcąc udzielić wartościowej, niebanalnej odpowiedzi, sprawdziłem, co mówiono i pisano na ten temat w ciągu ostatnich lat. Znalazłem trochę dywagacji o etosie i trochę więcej o konieczności dostosowania się do zmian, jakie przyniósł Internet. Od czasu do czasu trafiałem na informacje odnośnie do warunków pracy krytyków – chociażby ich prekaryzacji – ale odniosłem wrażenie, że jest to wątek zaniedbywany, zazwyczaj podsumowywany ogólnikowymi, sentencjonalnymi frazami. Że podaje się za mało konkretów, mięsa, śmierdzących i splątanych flaków. Dlatego postanowiłem po prostu dokładnie opisać mój jeden dzień roboczy.

Budzę się stosunkowo wcześnie, czując ulgę, ponieważ właśnie zostawiłem za sobą ciężką, przepoconą noc. Miałem sen, który stale nawiedza mnie od momentu, kiedy w dzieciństwie obejrzałem Terminatora 2 (1991, J. Cameron), ten, w którym uciekam przed jakimś nieustępliwym i niezniszczalnym napastnikiem.

Gdy przypominam sobie o czekającym na mnie dniu, ulgę zastępuje odruch wymiotny.

Uspokajam się serią typowych porannych czynności, po czym próbuję stawić czoło pracy. Pracy jest, rzecz jasna, za dużo. W sytuacji, w której praktycznie nie ma etatów dla krytyków, pozostaję skazany na freelance, czyli lepienie budżetu z mniejszych lub większych sum pieniędzy. Z reguły jednak mniejszych. Wobec tego powinienem przyjmować jak najwięcej zleceń, nawet te wybitnie nieatrakcyjne: recenzję ośmiogodzinnego eposu z Wietnamu, sylwetkę najgorszego reżysera świata czy wykład przed projekcją Triumfu woli (1935) Leni Riefenstahl w siedzibie polskiej filii Ku Klux Klanu. Gdy odmawiam jakiejś redakcji, zawsze mam poczucie, że ugryzłem rękę, która chciała mnie nakarmić; automatycznie wyobrażam sobie wtedy przyszłość, w której wygłodniały i zabiedzony będę wysyłał propozycje tekstów pod kolejne adresy, a potem odświeżał maila, za każdym razem nie znajdując żadnej odpowiedzi.

birdman

Usiadłszy po śniadaniu do komputera, najpierw biorę się za którąś z drobniejszych fuch. Dzisiaj jest to opis filmu do katalogu umiarkowanie niszowego festiwalu. Przygotowywanie takich opisów to zadanie z pogranicza krytyki i reklamy, wymagające elementarnej rzetelności i efektownego stylu. Jako że już wcześniej obejrzałem dane dzieło, aby zdążyło przetrawić się w mózgu, od razu zaczynam pisać. Kończę trochę później, niż planowałem, a przecież jeszcze muszę zrobić korektę, posprawdzać fakty, pokontemplować zasadność pewnych sformułowań, przeczytać całość na głos i przekonać się, czy gładko brzmi. Trwa to i trwa, trafiam na kolejne rzeczywiste lub domniemane błędy, aż wreszcie uzmysławiam sobie, że taki perfekcjonizm zwyczajnie mi się nie opłaca, że

wraz z upływającymi kwadransami moja stawka godzinowa zbliża się do zarobków maturzystów z McDonalda.

Wysyłam plik. Nagle doznaję olśnienia i wpadam w panikę. W tekście jest bzdura, muszę to zmienić, w końcu pod opisem widnieje moje pieprzone nazwisko, nie chcę, aby po którejś wpadce z rzędu ktoś założył poświęcony mi hate page, na którym będą pojawiać się memy z cytatami ze mnie wklejonymi pod zdjęciem uśmiechniętego Paulo Coelho. Wysyłam wyretuszowaną wersję, zdając sobie sprawę, że wychodzę na wariata, a potem zabieram się do następnego zlecenia: eseju o motywie międzygatunkowej miłości w kinie sci-fi. Tak jak w poprzednim przypadku jestem już zapoznany ze wszystkimi materiałami, więc pozostaje mi tylko wydzierganie w edytorze zamówionej liczby znaków. Idzie jak po grudzie. Krótkie twórcze zrywy przetykane są długimi chwilami zastoju, którym towarzyszą fantazje o przekwalifikowaniu się i mechaniczne scrollowanie Facebooka.

Wspominam początki kariery, kiedy wciąż czułem amfetaminową energię i wypluwałem z siebie jedno zdanie za drugim. To było jednak zanim nadwyrężyłem intelektualne muskuły tygodniami nieustannej harówki i zanim nabrałem podejrzenia, że cały ten trud nigdy nie da mi nic poza możliwością przeżycia miesiąca po miesiącu, żadnej prawdziwej stabilizacji. Szukam w sieci artykułów o wypaleniu zawodowym. W międzyczasie zjadam szybki, toksyczny obiad; organizm kontratakuje zgagą. Nie kończę eseju, bo nadciąga wieczór, a wraz z nim pokaz prasowy filmu, który zobowiązałem się zrecenzować. Idę do kina. Niespodziewanie film okazuje się szczerozłotym arcydziełem. Z tego powodu wracam do domu szczęśliwy i taki też kładę się spać. Potem jednak znowu zaczyna się dobrze znany koszmar.

Komentuj