Kiedy czytam o rozprzestrzenianiu się w kraju bratanków bezdusznej, prawicowej mentalności, o powodzeniu w wyborach faszyzującej partii Jobbik, o cieszących się poparciem „obywatelskich patrolach” organizujących pogromy Romów (a Romowie to prawie 10 procent populacji) – doskonale rozumiem wściekłość, która podyktowała ten utwór Kornélowi Mundruczó. „Biały Bóg” to jego krzyk protestu.
Poznali się pod koniec 1946 roku w Krakowie, gdzie obaj studiowali w Akademii Sztuk Pięknych. Obok imienia łączyło ich coś jeszcze: świadomość własnego talentu, który – w ich ówczesnym mniemaniu – miał się spełnić w twórczości malarskiej, oraz wojenne przeżycie śmierci ojca.
Jest w ostatnim dziele Akerman to wszystko, co mogłoby pozwolić potraktować go jako modelowy film córki o odchodzeniu matki. A jednak reżyserka otworzyła tytuł znaczącym zaprzeczeniem. Co składa się na tę autorską niepowtarzalność, potwierdzającą, że mamy do czynienia z czym innym niż domowe wideo?
Projekt filmu fabularnego o ujęciu Adolfa Eichmanna, zaproponowany Andrzejowi Munkowi przez niezależnego argentyńskiego producenta, nie jest wprawdzie mocno udokumentowany, a po śmierci reżysera został najwyraźniej zarzucony, otwiera jednak pole do snucia atrakcyjnych historycznofilmowych hipotez.