W sytuacji, w której praktycznie nie ma etatów dla krytyków, pozostaję skazany na freelance, czyli lepienie budżetu z mniejszych lub większych sum pieniędzy. Z reguły jednak mniejszych. Wobec tego powinienem przyjmować jak najwięcej zleceń, nawet te wybitnie nieatrakcyjne: recenzję ośmiogodzinnego eposu z Wietnamu, sylwetkę najgorszego reżysera świata czy wykład przed projekcją „Triumfu woli” Leni Riefenstahl w siedzibie polskiej filii Ku Klux Klanu.
Film Jamesa Ponsoldta przeciwstawia się sztampowemu kinu biograficznemu, takiemu, które usilnie dąży do pełnych patosu podsumowań. Wallace i Lipsky są tu sportretowani w niezbyt emocjonujących chwilach swojego życia, podczas pracy i odpoczynku, a na ich portret składają się banalne, często niepasujące do siebie szczegóły.
Kalwaria i Alleluja to filmy Fabrice’a Du Welza będące częściami nieukończonej jeszcze trylogii, której motyw przewodni stanowi miłość. To właśnie w jej imię udręczeni i odurzeni bohaterowie popełniają kolejne, coraz straszniejsze zbrodnie. Jak sugerują wyjęte z chrześcijańskiego słownika tytuły, te zachowania noszą znamiona religijnej żarliwości, nawet fanatyzmu. Miłość jest dla postaci Du Welza czymś pokrewnym wierze: radykalnym sposobem na poradzenie sobie z poczuciem pustki.
Kim jest Lynch? Reżyserem, a także malarzem, aktorem, muzykiem, projektantem mebli, a nawet pomysłodawcą niezrealizowanej gry wideo. To certyfikowany człowiek renesansu. Kolejny po Salvadorze Dalim i Andym Warholu artysta, któremu udało się uczynić ze swojego nazwiska i wizerunku powszechnie znaną markę. Jest budzącą fascynację osobowością, kimś tak paradoksalnym, że aż schizofrenicznym: łączącym nad wyraz pogodne usposobienie ze skłonnością do ekstremizmów; otwartym na ludzi, a przy tym tajemniczym.