„Ludowa historia kina” to hasło tyleż kuszące, co zwodnicze. Z jednej strony wydaje się, że na fali tak zwanego zwrotu ludowego w rodzimej historiografii konieczne są także przewartościowania w naszym rozumieniu kultury i przeniesienie wypracowanych w jego ramach tez bądź metod na grunt filmoznawstwa. Z drugiej jednak nie jest wcale łatwo określić, na czym dokładnie te przewartościowania miałyby polegać i jakiej sfery dotyczyć. Zastanówmy się więc nad tym, co ludowa historia dla myślenia o kinie może i powinna oznaczać.
W swoim najnowszym dziele Mark Jenkin zastosował tę samą metodę realizacji co w poprzedzającej je, szeroko nagradzanej „Przynęcie” (2019), ale wykorzystał ją do osiągnięcia całkowicie odmiennego efektu ekranowego. Jego poprzedni film wyróżniał się fakturą obrazu – zrealizowany został na ziarnistej taśmie 16 mm za pomocą pochodzącej z lat 70., ręcznie nakręcanej kamery Bolex. Ta technika tworzyła wrażenie szorstkiego realizmu, odpowiedniego dla historii o popadającym w finansowe tarapaty rybaku. „Enys Men” w pierwszych sekwencjach także może jawić się jako obraz realistyczny, z czasem jednak podąża w coraz bardziej kreacyjnym kierunku.
Historia filmu ukraińskiego jak w soczewce skupia najważniejsze dylematy i aspiracje tego narodu w XX i XXI wieku – nawet nie tyle przez to, co pokazuje na ekranie, ile przez losy samej instytucji kina. Od próby znalezienia autonomii w ramach opresyjnych struktur ZSRR, poprzez budowę niepodległej kinematografii, aż po poszukiwanie jedności narodowej w obliczu postępującej presji i agresji ze strony Federacji Rosyjskiej – przez dziesięciolecia kino było wyrazem walki o ideologiczną, artystyczną, kulturową i finansową niezależność od Rosji.
Noc królów możemy czytać jako film polityczny – pod postacią walki o władzę w więzieniu metaforyzujący sytuację pełnego przemocy i rozrywanego brutalnymi konfliktami kraju. Ale to też pochwała samej tradycji opowiadania historii, tak silnej w Afryce Subsaharyjskiej
Ducournau udało się sprawnie połączyć dwie skrajności. Z jednej strony Titane to film wybitnie „dyskursywny”, przepracowujący liczne wątki obecne we współczesnych debatach kulturoznawczych czy filozoficznych. Ale jednocześnie to przede wszystkim wyjątkowo sensualne i intensywne doświadczenie audiowizualne. Titane bowiem bardziej niż narracją operuje wrażeniowością i zapadającymi w pamięć, niemal wyrywającymi się z opowieści scenami – tymi drastycznymi, zmysłowymi, ale też poruszającymi. To w nich kryje się magnetyczna siła filmu, który jednocześnie przyciąga i odpycha.
Chwalenie reżysera za „twórczą odwagę” to przeważnie recenzencka klisza, gładką frazą przykrywająca kabotyńską dezynwolturę czy wykalkulowaną prowokację twórcy. Istnieją jednak przypadki, w których jest ona uzasadniona, a robienie filmów wymaga prawdziwej – a nie tylko „artystycznej” – odwagi. Reprezentują ją niepokorni filmowcy z Iranu, ryzykujący swoimi podstawowymi swobodami obywatelskimi – prawem wypowiedzi, możliwością podróżowania, a nawet fizyczną wolnością. Normą są dla nich utrudnienia w realizacji kolejnych dzieł oraz zakazy wyświetlania tych, które już udało się stworzyć – z tego powodu z kraju wyjechali nękani przez służby państwowe Mohsen Makhmalbaf i Bahman Ghobadi, a z aresztem domowym i zakazami podróży mierzy się ciągle Jafar Panahi.
Pomimo zawartego w tytule wyznania wiary film Teoni Strugar Mitevskiej nie stanowi próby przeszczepienia idei Christian films w realia południowych Bałkanów. Przeciwnie, to zjadliwa i prowokacyjna krytyka tradycyjnego, religijnego porządku oraz sprzymierzonych z nim struktur władzy – patriarchalnej, ekonomicznej, państwowej. Właśnie ta buntowniczość, podlana sporą dawką ironicznego humoru i trafnością społecznych obserwacji, decyduje o jakości i świeżości filmu Mitevskiej.
W jednej z pierwszych scen „Płomieni” Hae-mi, spotkana przypadkiem szkolna koleżanka głównego bohatera, pokazuje próbkę swojej pantomimy. Powolnymi i precyzyjnymi ruchami obiera i zjada wyimaginowaną mandarynkę. „Nie chodzi o to, żebyś myślał, że ona tu jest. Chodzi o to, żebyś zapomniał, że jej nie ma” – tłumaczy.
Wszyscy, którzy kojarzą Grega Zglinskiego (vel Grzegorza Zglińskiego) przede wszystkim z nakręconym w Polsce „Wymykiem” (2011), mogą być poważnie zaskoczeni najnowszym filmem polsko-szwajcarskiego reżysera. W „Zwierzętach” realizm psychologiczny i problematykę moralną zastąpił on lynchowską z ducha grą narracyjną, proponując intrygujący seans pełen zaskakujących przewrotek, czarnego humoru i enigmatycznych zdarzeń.
Poza pierwszymi kilkoma ujęciami, ukazującymi (głównie za pomocą kreujących dystans materiałów archiwalnych i kamer przemysłowych) poprzedzający strzelaninę wybuch w Oslo, cały film rozgrywa się na Utøi i nakręcony został w jednym, blisko półtoragodzinnym ujęciu.
Filmowa Afryka rzadko dociera do polskich widzów. Tylko nieliczne tytuły docenione na światowych festiwalach trafiają do naszych kin w ramach niszowych przeglądów lub marginalnej dystrybucji studyjnej. Tymczasem kontynent ten wręcz tętni filmowym życiem, zaś w samym jego sercu kryje się jedna z największych kinematografii na świecie, nigeryjska fabryka snów – Nollywood.
Dociekanie natury i źródeł ludzkiego zła powraca w kinie regularnie. Bardzo często przyjmuje ono formę niepojętego dla rozumu pytania: Jak to możliwe, że najbardziej okrutnych i bezwzględnych czynów dopuszczają się dzieci?
Masowy ruch migracyjny w kierunku Europy, który szczególnie przybrał na sile we wrześniu ubiegłego roku, urósł do rangi katastrofy humanitarnej i jednego z największych wyzwań współczesnego świata. Musiał więc doczekać się filmowej reprezentacji. Oczywiste było, że zdarzenia, u których podstaw leżą dramaty setek tysięcy ludzi, a które mogą zmienić oblicze Unii Europejskiej, szybko zyskają zainteresowanie ze strony licznych twórców.