Martin Scorsese napisał o Margot Robbie, że jej komediowemu geniuszowi i zadziorności blisko do Carole Lombard, stąpa po ziemi twardo jak Joan Crawford, a jej emocjonalna brawura przypomina Idę Lupino. Pytanie tylko, czy aktorka potrzebuje wizerunkowego wsparcia duchów poprzedniczek, gdyż sama radzi sobie doskonale. Przy tym ma kij bejsbolowy i nie zawaha się go użyć.
W przeciwieństwie do schematów znanych z takich filmów jak „Nić widmo”, ubieranie drugiej osoby nie jest w „Turkusowej sukni” formą symbolicznej przemocy, narzuconej kreacji czy perwersyjnej gry. Ostatecznie przecież chodzi o miłość. Do pracy samej w sobie, do piękna, do kobiety, do chłopca. Po raz kolejny okazuje się, że queer z powodzeniem zagospodarowuje przykurzoną niszę klasycznego melodramatu, bo tak bardzo chcemy, żeby – wbrew wszystkim przeciwnościom, wbrew całemu światu – tym razem jednak się udało.
Gianni Versace budzi się w swoim apartamencie. Kolorowe szkło w oknie jego sypialni sprawia, że skąpany w różowym i złotym świetle projektant przypomina postać z apoteozy na barokowym plafonie. Za chwilę w długim szlafroku i slipach zdobnych w greckie meandry stanie na balkonie, obrzucając niebo i ocean nasyconym spojrzeniem. Jest dostojny. Jest dobry. Jest glamour.
„Są scenografowie, których określamy mianem prawdziwych artystów, innych z kolei nazywamy bardzo dobrymi rzemieślnikami – bardziej odtwarzającymi niż kreującymi filmową rzeczywistość. (…) Jednak uważam, że w dalszym ciągu należy doceniać i upominać się o wkład indywidualny scenografów w obraz filmowej rzeczywistości, będącej przecież wynikiem ich wyobraźni i talentu” – w rozmowie z JOANNĄ ŁUNIEWICZ mówi EWA BRAUN, wybitna polska scenografka, kostiumografka i laureatka Oscara.
Luksusowe tkaniny i perfekcyjne kroje kostiumów Hammera, katalogowa estetyka jego życia prywatnego, uosabiającego egzystencję kalifornijskiej royal family, czynią bowiem z postaci aktora nie tyle przedmiot seksualnego pożądania, ile upragnioną wielką lalę – oswojoną, pozbawioną agresji i roszczeń, dającą się wpasować w każdą zabawę na niby.
Cillian Murphy, nagrobny anioł z czarno-białej fotografii, wydaje się skazany na role bohaterów emocjonalnie zaburzonych, pozbawionych uczuć lub przeciwnie – uginających się pod ich nadmiarem, w swoisty sposób wybrakowanych.
Niewiele brakowało, a zginąłby w morzu normatywnej hollywoodzkiej męskości, wśród jasnookich chłopców z mocną szczęką i wysportowanym ciałem bez skazy, wtopiłby się w szereg pomiędzy gładkimi Chrisami: Hemsworthem, Evansem i Prattem.
Uderzający dojrzałą, majestatyczną urodą, magnetyczny i odrobinę niepokojący; jakby stworzony do ról bohaterów skomplikowanych i doświadczonych przez los, a mimo to niezłomnych. Jego talent daleko wykracza poza katalog związanych z rasą stereotypów: brutalnego gangstera, gotowego do poświęceń sługi, „Magical Negro”. Dlaczego w Hollywood nie ma ról dla Idrisa Elby?
„Nawet w żałobie jest elegancka” – mówią adoratorzy o Coco Chanel opłakującej śmierć kochanka (Chanel i Strawiński, 2009, J. Kounen). Zanim francuska projektantka zapoczątkowała rewolucję, promując małą czarną sukienkę, kolor ten był zaprzeczeniem powabu i szyku. Jednolita czerń, tak jak szeleszcząca gruba tafta o ledwie dostrzegalnym połysku, sięgające kolan welony czy biżuteria z onyksu, należała do rekwizytorni tajemniczej krainy wdów, leżącej gdzieś pomiędzy cmentarnym murem a jednoosobowym łóżkiem, przy którym stała fotografia opasana czarną wstążką.
Imponująca muskulatura, poczciwe spojrzenie i spontaniczny, zaraźliwy śmiech. Channing Tatum nie wsławił się rolami mężczyzn o złożonej osobowości. Jest za to znakiem amerykańskiej prostoty i otwartości, pluszową maskotką obsypaną dowodami popularności. Od kiedy w Magic Mike’u rozdarł dla publiczności koszulkę, ucieleśnia bezsłowną radość dawaną kobiecie.
Claire przenosi się do preironicznej epoki, gdzie możliwy jest związek prawdziwie romantyczny. Język harlequinów wydaje się tu niemal świeży i naturalny, miłosnych rozterek nie dotknęło zepsucie nowoczesności. Seks łączy się w serialu z szaloną namiętnością, a jednocześnie niemal sakralną celebrą.
Metoda szwedzkiej aktorki nie jest rewolucyjna: polega na mariażu swojskości z patosem. Te dwa elementy łączy ona jednak z jedynym w swoim rodzaju baletowym wdziękiem. Podobnie jak muzyka Chopina, jej role to „armaty ukryte w kwiatach”. Pod porcelanową powierzchnią drzemie siła i moralna nieskazitelność. Co kryje się za sarnim spojrzeniem Alicii Vikander?